poniedziałek, 16 stycznia 2012

"Draby i Bandziory"



Była punktualnie szósta po południu, gdy Franciszek włożył klucze by otworzyć drzwi wejściowe, a szczęk odblokowywanych zębatek w zamku został zagłuszony przez donośny dźwięk dzwonów, rozlegający się z wieży pobliskiego kościoła. Uchylił nieco drzwi i z miejsca poczuł swąd stęchłego powietrza, wymieszanego z potem, alkoholem i tytoniem. Przekręcił wszystkie gałki regulujące światło, sprytnie schowane w małej skrzyneczce tuż za drzwiami. Cała knajpa wypełniła się jasną poświatą, tak nienaturalną dla tego miejsca. Wraz z głównym włącznikiem prądu, ożyła wystawka barowa umieszczona za kontuarem a także wzmacniacz i odtwarzacz połączone z głośnikami, strategicznie rozmieszczonymi po całym lokalu. Na końcu, jakby po momencie refleksji, włączyła się stara szafa grająca, w rogu sali, niedaleko baru. Szafa była w całkiem przyzwoitym stanie i działała bez zarzutu, ale tutejsi bywalcy rzadko z niej korzystali. Była postrzegana głównie w kategoriach retro-antyku lub po prostu starego mebla, na którym klienci stawiali pokale zanim wchodzili do kibla.
Głośniki rozgrzmiały nagle zewsząd. Kobieta ze stacji radiowej przekazywała skróty wieczornych informacji, ciepłym i pełnym ekscytacji tonem. Stary barman wyłączył natychmiast wzmacniacz i kobieta ucichła w połowie zdania. Otworzył drzwi na oścież i zablokował małym wysłużonym kołkiem, tak aby jak najwięcej świeżego powietrza dostało się do środka, zanim zaczną napływać klienci. Kierując się w stronę wiekowej szafy, prawą ręką, sięgnął do kieszeni swoich brązowych spodni szytych w kant i wyciągnął rolkę obwiniętą zeszytowym białym papierem w niebieska kratkę. Uchylił rożek jednego z jej końców i wyciągnął jedną, niewielką, mosiężną monetę, która była gładka i nie miała na sobie wybitego nominału. Włożył ją w jedyny możliwy otwór, moneta potoczyła się w dół maszyny a on słuchał cierpliwie jak przemieszczała się z jednego tunelu w następny, aż trafiła na przekładnie pozwalającą na wybranie utworu. Wahał się przez chwilę, nie spieszył ze swoim wyborem. W końcu jego zakrzywiony, chudy i kościsty palec powędrował ku dużemu podłużnemu klawiszowi, przypisanemu utworowi "Bella Bella Donna" Janusza Gniatkowskiego. Wraz z mechanicznym dźwiękiem ramienia maszyny, sięgającego po płytę, szafa grająca rozjarzyła się jeszcze mocniej swoimi jarmarcznymi kolorami, które dziś uchodzą już tylko za przejaw tandety. Elementy w kolorze butelkowej zieleni, jajecznej żółci i jarzębinowej czerwieni, podświetliły się jednocześnie małymi żarówkami umieszczanymi pod nimi co kilka milimetrów, w ten sposób, że najlepiej widoczne były ich centra a kolor stopniowo zamieniał się w czerń cienia na ich krańcach. Gdy igła dotknęła pierwszego zewnętrznego rowka winylowej płyty, całe pomieszczenie wypełniło się nieco trzeszczącym dźwiękiem starej jakości. Odbijając się od szkieł w ramach, chroniących stare czarno-białe fotografie, rozprzestrzenił się po każdym kącie i nawet dalej, przez uchylone drzwi na ulice. Franciszek uśmiechnął się szeroko i nucąc melodię pod nosem do tonu płynącego z szafy, zaczął ściągać krzesła i ustawiać je przy stolikach. Następnie suchą, szarawą szmatką z bawełny, przetarł odrapany, mahoniowy kontuar baru i starł na mokro podłogę. Gdy następnie skończył ze starym, wydeptanym parkietem, ustawił dwa krzesła przy szafie. Usiadł na jednym, a na drugie wyłożył swoje długie nogi, zakończone wypastowanymi brązowymi, nieco topornymi butami z cienkimi sznurówkami. Z kieszeni na piersi jasnoniebieskiej koszuli z długimi rękawami, wyciągnął paczkę papierosów w miękkiej paczce i zapałki. Włożył do maszyny kolejny żeton i tym razem wybrał spokojniejszy piosenkę Przybylskiej - "Miłość w Portofino". Powoli zaciągał się Popularnym bez filtra i cierpliwie czekał aż podłoga wyschnie.

Po godzinie dwudziestej większość stolików zaczynała się wypełniać. Franciszek znał niemal każdego w barze. Był tam również dostatecznie długo, by wszyscy znali jego i cieszył się wśród nich powszechnym poszanowaniem. Stali bywalcy podziwiali go za to, że pomimo swojego ponad osiemdziesięcioletniego wieku, nadal pracuje na pełnym etacie. Prawda była taka, że nie miał tak na dobrą sprawę nic lepszego do roboty. Nigdy się nie ożenił, był bezdzietny i w jego niewielkim mieszkaniu musiał być rozrywką dla samego siebie. Praca pozwalała mu na utrzymywanie kontaktu ze swoimi sąsiadami i dawała przyzwoity zarobek. Franek zawsze wolał zapracować na swój chleb, niż odbierać ochłapy od państwa. Uchodził za wysokiego na tle innych mężczyzn, a jego długie kościste ciało nosiło wyraźne znaki starości. Siwo popielate włosy, zaczesywał na mokro do tyłu, zmarszczki przecinały jego twarz, oszczędzając tylko okolice nosa i wąskich ust. Jego ciało nadal jednak miało w sobie sporo krzepy a dłonie były równie silne jak za młodu. Był człowiekiem starej daty i wyznawał stare zasady. Wiedział, że nie jest już w stanie nic na tym świecie zmienić i pogodził się z tym dawno temu.

Pomimo tego, że żył w innej rzeczywistości niż większość jego klientów, zawsze przywiązywał wagę do niepisanej powinności barmana, rozmowie i przede wszystkim słuchaniu. Franek wiedział bardzo dużo o wielu, zarówno mieszkających w okolicy, jak również osobach, których nigdy nie poznał i nie ujrzał na własne oczy. Ludzie lubili mu się zwierzać, tym bardziej, że potrafił im zawsze udzielić rzeczowej rady, popartej własną i zaczerpniętą od innych ludzi, mądrością życiową. Gdyby urodził się trochę później, to może zamiast służby wojskowej w czasie wojny, wybrałby dalszą edukację i zawód psychologa. Z drugiej jednak strony, ludzie nadal nie ufają psychologom tak bardzo jak barmanom. Bliżej mu było do westernowego karczmarza, niż nażelowanego, opalonego chłopaka, podrzucającego butelki w powietrze w takt muzyki. Kiedyś pracowali tu młodsi barmani, którzy próbowali nauczyć go flair’u, bo stwierdzili, że dziadek żonglujący butlą to niezła beka. Franek nie wiedział o jaką „bekę” chodziło a zawsze powtarzał, że "to czego się nie zna, lepiej nie tykać", więc na wszelki wypadek zaniechał nauk. Miał natomiast dobrą pamięć. Nikt nigdy nie musiał powtarzać swojego zamówienia, nigdy nie oszukiwał na miarkach alkoholi i wiedział jak prawidłowo serwuje się wódkę w literatce, co wbrew pozorom było w dzisiejszych czasach rzadkością. Wiele osób przychodziło do tego baru tylko pić, toteż nikt nie wymagał od niego niczego więcej. Pomimo tego, że nigdy nie stronił od rozmowy przy barze, sam nie był bardzo wylewny. Nikt, nawet sąsiedzi pijący w jego knajpie, nie wiedzieli o tym, że lekarze dali mu najwyżej trzy lata zanim pójdzie w piach. Zaawansowane stadium raka płuc. Winią papierosy. Tyle zdołał zrozumieć. Reszta była dla niego gadaniną łapiduchów, jak zwykł nazywać lekarzy. Nie śpieszył się do grobu, ale jego życie było wystarczająco długie i nie czuł też złości ani żalu. Na skuteczną terapię i tak było już za późno a nie miał zamiaru leżakować jak maluch wśród szpitalnych murów i kadry obcych mu osób. Wolał już umrzeć pracując, wśród ludzi, których znał jak własną kieszeń. Znał nie tylko samych ludzi, ale także większość ich wzlotów i upadków, ich tajemnice i gorzkie momenty. Dzięki temu czuł, że są ludzcy, prawdziwi, taki jak on. Nawet sama knajpa, stara i wysłużona jak on sam, była mu bardzo bliska i ciężko byłoby mu się z nią rozstać. Była miejscem setek zasłyszanych historii, wydarzeń i rozmów, do których chętnie i często powracał pamięcią.

W knajpie, jak to zwykle bywa, pojawiały się rozmaite osoby, choć głównie byli to mężczyźni po czterdziestce i starsi. Nie przychodzili w celach towarzyskich, nikt nie miał ochoty się bawić. Ta knajpa przypominała bardziej trupiarnię, niż miejsce rozrywki. Jedynymi dniami, kiedy atmosfera była nieco bardziej żwawa, były piłkarskie środy oraz pierwsze dni miesiąca, kiedy to mężczyźni przynosili swoje wypłaty, zanim złożą ją na wyczekujące i niecierpliwe dłonie małżonek. Jedni przepijali część, inni starali się przepić tyle ile tylko mogli.
Dzisiejszej nocy stary barman pracował sam. Właściciel lokalu ufał Frankowi i nigdy się na nim nie zawiódł. Wiedział, że pod jego opieką wszystko będzie w jak najlepszym porządku. W dzień taki jak ten i tak nie pojawiało się dużo ludzi i nie było takiej potrzeby, by pracował z nim ktoś jeszcze. Franek, wsparty na łokciach, na kontuarze słuchał jednym uchem żali wylewanych przez jego starego sąsiada, tylko po to by wypuścić je drugim. Znał jego historię aż za dobrze, a ilekroć sąsiad nie wylewał za kołnierz, żalił się na swoją żonę. Poznał ją jeszcze w czasach kiedy występowała w kabarecie i była jedną z tych pięknych i ponętnych kobiet, które nigdy nie musiały sobie same przypalać papierosa. Rysiek nigdy nie należał do przystojnych mężczyzn, co sam usilnie podkreśla, ale robił wówczas dobre interesy na zagranicznej walucie i zawsze miał gest dla uroczych kobiet. Przez dwa lata, z maniakalnym uporem, przychodził oglądać swoją przyszłą żonę w kabarecie i nigdy nie pojawił się z pustymi rękoma. Ona zbywała go raz po raz. Była młoda, czekała na swojego księcia z bajki. Czasy jednak nie były lekkie i tak w końcu Rysiek kupił swoją żonę bukietami świeżych kwiatów, siatkami pomarańczy i złotą biżuterią. Oddała mu swoje ciało, ale nigdy nie zdołał kupić jej serca. Po latach słodko-gorzkiego życia, żona utraciła swoje wdzięki, a wtedy stali się parą niemal obcych ludzi, dzielących to samo mieszkanie. Franek nigdy nie słyszał od Ryśka dobrego słowa o jego żonie, ale z tego co słyszał i ona nie obsypywała go komplementami. Szczególnie teraz, kiedy pracował w fabryce nawozów sztucznych i pieniędzy wystarczało im ledwo na podstawowe warunki bytowe. Na domiar złego, Rysiek wiedział, że żonę trzymają przy nim tylko te ochłapy pieniędzy, które jeszcze zarabiał. Toteż ilekroć trafił się im miesiąc pełen zgryzoty i wszelakiego wzajemnego psioczenia na siebie, Rysiek prosto z fabryki zajeżdżał do baru i pił, aż był kompletnie odrętwiały od alkoholu. To wprowadzało go w jeszcze większe tarapaty w domu, ale twierdził, że to jedyny sposób, żeby żona zbliżyła się do niego na tyle, by mógł ją złapać w pasie, gdy ona będzie go lała po twarzy, i przytulić się do jej ciepłego ciała jak za dawnych czasów. Nikt nie wtrącał się do jego metod i Franek zawsze cierpliwie czekał, aż się zapije bez pamięci i zaśnie na blacie, by wsadzić go w taksówkę, która zabierze go z powrotem do jego żony. Rysiek wiedział, że jest w dobrych rękach i ufał mu bezgranicznie.

Czas płynął leniwie swoimi tokiem a Franek doglądał stolików swoimi spłowiałymi szarymi oczami. Same znajome twarze. Lata nocnej pracy w tym samym otoczeniu, sprawiły, że miał czasami problemy z orientacją w czasie. Dziś jednak musiał być piątek, ponieważ wśród pijących dojrzał przy stoliku Bogdana, tnącego w pokera z jego kolegami z pracy. Wszyscy byli krzepkimi mężczyznami, z szerokimi barkami i potężnymi ramionami. Byli tak nienaturalnie wielcy, że krzesła nikły pod posturami ich ciał i wydawało się cudem, że liche siedziska nie pękają pod ich ciężarem jak zapałki. Twarze każdego z nich zdobiły gęste brody całkowicie zakrywające ich usta, które ukazywały się tylko w momencie kiedy otwierali swoje pojemne paszcze by wypić kolejny kieliszek wódki. Dla nie zaznajomionego oka, mogłoby to wyglądać jak narada wojenna średniowiecznych rycerzy. Wszyscy zebrani przy ich stoliku byli jednak drwalami, a z rycerzami łączył ich tylko codzienny kontakt w pracy z nagą stalą siekierek i pił tarczowych. Bogdan przyprowadzał swoich kolegów w każdy piątek, który był ich ostatnim dniem pracy w tygodniu i zamawiali kilka butelek ciepłej wódki, bo pijąc podczas pracy w lesie do takiej się przyzwyczaili. Potrafili pić bez przerwy całą noc i zazwyczaj opuszczali lokal jako ostatni.

Noc spędzona na pracy upłynęła dosyć szybko i zanim stary barman zdążył się zorientować, w barze zostali tylko drwale, Rysiek, On i jakiś chudy mężczyzna, który siedział zamyślony przy szafie grającej. Franek był pewien, że samotnie siedzący facet nie mieszkał w okolicy a jednak jego twarz wydawała mu się dziwnie znajoma. Przypatrywał się mężczyźnie z ciekawością, próbując go umiejscowić w swojej zwykle niezawodnej pamięci. "Mieszkał tu kiedyś ?" - pytał samego siebie w myśli. "Chyba nie...może służył w mojej jednostce...nie...pamiętałbym...". Z toku myśli wyrwał go stłumiony głos Ryśka, który osunął się jakiś czas temu na kontuar tuż obok niego i mamrotał w swoim pijackim śnie we własny rękaw: "Nie mam wy-płaty. Prze-pił-em! Lej mn-ie po mordzi-e Ty chciwa su-ko!". Odwrócił się znowu w stronę nowego gościa. Mężczyzna siedział w półcieniu, w bezruchu, już od dłuższego czasu. Nagle podniósł się ze swojego krzesła, wyciągnął z kieszeni garść drobniaków i wrzucił jedną z monet do szafy. W opustoszałym niemal barze, znowu dało się słyszeć szczęk mechanizmów, trzaski starej płyty i po chwili z głośników poleciały pierwsze słowa piosenki "Bal na Gnojnej" Stanisława Grzesiuka. Franek pamiętał tę piosenkę ze swojej młodości i z sentymentem uśmiechnął się sam do siebie. Zaciekawiony podszedł do jego stolika i postanowił zacząć konwersację.
- Pan tu chyba zbyt często nie bywa ? - zapytał miłym tonem.
- Nie. - odpowiedział mężczyzna.
- Mieszka pan w okolicy ? - zapytał nieco bardziej dociekliwie.
- Nie. - odpowiedział ponownie mężczyzna nie spoglądając nawet na chwilę na barmana. Lata praktyki w zawodzie nauczyły Franka wyczuwać nastroje ludzi nie mających ochoty na konwersacje. Postanowił zatem nie naciskać. Sam nie lubił być obsypywany pytaniami.
- Za jakiś czas zamykamy. Może ma pan ochotę się czegoś napić ? - spytał jeszcze.
- Może za moment... - odpowiedział zdawkowo, aczkolwiek spokojnie mężczyzna.
Franek nie odpowiedział już nic. Odwrócił się w stronę sąsiadującego stolika, zebrał brudne kufle i kieliszki i zaniósł je do baru. W drodze, zerknął jeszcze ukradkiem na nowego gościa i zauważył, że wyciąga z kieszeni stary posrebrzany zegarek kieszonkowy na długim łańcuszku i zaczyna się nim bawić. Owijał łańcuszek wokół swojego palca wskazującego i rozwijał go raz po raz, nadal gapiąc się pusto w przestrzeń. "Kocham Cię Ty ku-rwo ! A Ty mnie wcale ni-eko-chasz !". Niewyraźny i nagły krzyk odwrócił uwagę Franka. Rysiek wydobył chwiejącą się głowę ze swojego zgięcia łokciowego i patrzył z półprzymkniętych oczów przed siebie, choć nie było przed nim nic, prócz dużego barowego lustra w drewnianej ramie. "Wcale!!!" - krzyknął jeszcze głośniej. "Wal mnie po mor-dzie!" - dodał z dramatem w głosie i znowu zadokował głowę na swoim ramieniu. Franciszek podszedł spokojnym krokiem do baru, odstawił na bok naczynia i chwycił za słuchawkę starego pożółkłego telefonu. Wolną ręką zaczął wykręcać na tarczy kolejne cyfry numeru do znajomego taksówkarza. Gdy nastąpiło połączenie, przy barze pojawił się chudy mężczyzna i bez słowa wpatrywał się w jego twarz, nadal bawiąc się łańcuszkiem zegarka.
- Co podać ? - zapytał barman, odkładając słuchawkę.
- Setkę Czystej z Polmosu - odpowiedział mężczyzna oblizując przy tym wargi.
- Już się robi - rzucił przez ramię, po czym nachylił się nad głową Ryśka i dodał - Taksówka będzie za dwadzieścia minut Rysiu! Do żony Cię zabierze!
- Al-e ona mie ie ko-cha... - wymamrotał Rysiek nie podnosząc głowy.
Barman pokręcił tylko głową z niedowierzaniem i skierował się w stronę wystawki z butelkami. Odpieczętował gwint i wypełnił kieliszek niemal po brzegi. Z półotwartej lodówki, wydobył dwie sześcienne bryłki lodu i umieścił je na ozdobnym spodku. Mężczyzna chwycił jedną kostkę pomiędzy kciuk i palec wskazujący i umieścił ją w ustach, po czym ugryzł solidnie i mielił zębami przez jakiś czas. Następnie nie zastanawiając się ani chwili, złapał za kieliszek i chlusnął wódką w swoje schłodzone gardło. Po odstawieniu kieliszka, z miejsca uniósł w górę palec wskazujący, tym samym zamawiając kolejnego. Wypił go na tym samym lodzie a później zatopił wzrok w blacie kontuaru. Otworzył na moment usta, jak ryba próbująca wyłapać tlen z wody, zupełnie jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je po chwili i milczał. Franek przyglądał mu się ukradkiem, a kiedy stało się jasne, że gość nie ma zamiaru się odezwać, zagadnął:
- Zauważyłem pański zegarek. Piękna robota. Musi pamiętać czasy wojenne... Skąd pan wytrzasnął taki antyk ?
Mężczyzna spojrzał na niego taksującym wzrokiem. Zacisnął rękę na zegarku i wpatrywał się w oczy Franka bez mrugnięcia. Jego twarz stężała na krótką chwilę, po czym rozluźniła się momentalnie. Przybysz dźwignął się ze swojego krzesła i ponownie, bez słowa, ruszył powolnym krokiem w stronę szafy. Stary barman obserwował jego ruchy z uwagą. Zastanawiał się czy nie rozgrzebywał starej rany, która pokryła się blizną czasu... Coś jednak nie dawało mu spokoju. Czuł się dziwnie napięty, w palcach obu dłoni czuł natarczywe mrowienie. Z zamyślenia wyrwał go hałas drzwi uderzających o futrynę. Drwale opuszczali lokal jednym ciałem w akompaniamencie starego szlagieru Fogg'a „Kochana”. Przepitymi gardłami, obejmując się ramionami, wspólnie wkładali wiele wysiłku w napiętnowanie rzewnością tekstu piosenki, nucąc „...odszedłem bom musiał, bo los mnie tak goni i karze mieć życie cygana...”. Cały pochód wieńczyła chwiejąca się postać Bogdana na ugiętych kolanach, który machał zamaszyście w kierunku baru, krzycząc „Dobra-nos Panie Fran-Fran-ciszku”.
- Do zobaczenia Bogdan. Miłej nocy ! - odpowiedział naprędce Franek, odprowadzając go wzrokiem.

Przeniósł oczy na tarczę naściennego zegara, gdzie obie wskazówki spoczęły miękko na trójce. Rysiek zaczął szorować policzkiem kontuar w sennych spazmach, z ust wyciekała mu skromna stróżka śliny, tworząc małe oczko wodne pod jego twarzą. Odgłos powojennego tanga został raptownie przerwany. Ponownie dało się słyszeć szczęk mechanizmów starej szafy. Igła przesuwała się rytmicznie przez rowki winylu, by moment później, wydobyć z siebie głos Stanisława Grzesiuka w piosence o Warszawskich cwaniakach. Nieznajomy mężczyzna odwrócił się na pięcie w kierunku baru i z uśmiechem zaczął się kierować w jego stronę, wybijając w powietrzu rytm palcem wskazującym.
- Pytał pan o zegarek ? Wygrałem go w ramach zakładu, lata temu w tej knajpie...
- Co pan nie powie...? - zainteresował się Franciszek.
- Stare dzieje, nie ma co gadać...
- Ależ proszę, dobrze spotkać kogoś, kto pamięta stare dobre czasy – nalegał barman. Przybysz cmoknął z zadowoleniem, lubił gdy ludzie stawiali go w centrum uwagi. Franek widząc wyraźną zmianę na jego twarzy, wyciągnął dwie literatki i rozpieczętował nową butelkę żytniej. Obaj mężczyźni wychylili trunek szybkim ruchem, bez mrugnięcia oka.
- Widzi pan, ja kiedyś biegałem dla Gwardii Warszawa. Sztafeta. W swoim czasie nie miałem sobie równych. Całe lata temu przyjechaliśmy do Szczecina na zawody. Trafiłem do tego baru mocno w stanie wskazującym. Była tu taka mała czarna. Bufet w szwach pęka, nóżka jak sarenka, wie Pan o co chodzi... Bóg tak chciał, że jakiś chłystek też na nią oko miał. I on mnie na zwody wyzywał, wódkę chciał pić na kieliszki, a kto dłużej ustoi, ten i dziewuchę pod kołdrę zagarnie. Mówię mu zatem, że ja sportowiec w kwiecie wieku, z Gwardii Warszawa i pić z byle chłystkiem nie będę. On na to, że buc jestem a nie sportowiec i że zegarek postawi dla osłody zakładu.
Franciszek stanął jak wryty. Nagle przypomniało mu się dlaczego zegarek nieznajomego wydawał mu się tak bardzo znajomy. Słowa mężczyzny siedzącego naprzeciwko niego sączyły się do jego ucha jadowitym strumieniem. Przeniósł wzrok ponad jego ramię i spostrzegł, że Bogdan zostawił swoją torbę z narzędziami przy stoliku. Razem ze swoimi kolegami, byli już za daleko, żeby ich gonić. Mężczyzna tymczasem, kontynuował swoją opowieść. Rozwodził się na temat wyścigu, kompletnej klęski jaką zaliczył ów chłystek, wygranym zegarku oraz dziewczynie, która z wrażenia ucałowała go w usta przy wszystkich w barze. „...chciałeś być cwany, w ząbek czesany, to teraz gnijesz draniu w błocie pochowany...” intonował Grzesiuk a Franek patrzył na przybysza stalowym wzrokiem. Pozwalał mu mówić dalej, pomimo tego iż słyszał wierutne kłamstwa, z czego doskonale zdawał już sobie sprawę. Nie było cienia wątpliwości, co do wydarzeń w tymże barze, całe pięćdziesiąt lat wcześniej. Franciszek, nie będąc jeszcze barmanem, był w knajpie tamtego wieczoru a owym cwaniackim chłystkiem, był jego najlepszy przyjaciel, Tadek.
- Przepraszam na moment. - wciął się w pół zdania przybysza, po czym powolnym krokiem oddalił się na zaplecze, pozostawiając go w lekkim osłupieniu.

Tadeusz był jego przyjacielem z czasów wojny. Uratował mu życie. Zegarek był podarunkiem od niego w ramach podziękowania. Wszelkie wątpliwości opuściły jego stary umysł. Pamiętał dokładnie co stało się owej nocy, ponieważ był to ostatni dzień, kiedy widział Tadeusza żywego. Sięgając pamięcią w przeszłość, przywoływał kolejne wydarzenia wieczoru. Pijanego cwaniaka, nie wyczuwającego kiedy alkohol przejmuje nad nim kontrolę. Jego nachalne awanse do jednej z kobiet, kiedy ona wyraźnie nie miała na nie ochoty. W momencie kiedy zaczął ją szarpać, Tadeusz podniósł się ze swojego krzesła i bez cienia ogłady, powiedział mu, żeby spierdalał. Jego słowa uciszyły całą knajpę. Oczy wszystkich skierowane były ku warszawskiemu cwaniakowi. Wyraźnie nie był on osobą, która przyjmuje zniewagę lekko. Zatoczył się nieco do tyłu i wyciągnął majcher z kieszeni marynarki. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali na moment oddech, kobieta w rogu pisnęła cienkim głosem. Nie trwało to jednak długo, gdyż za plecami Tadka zaczęli podnosić się kolejni mężczyźni, skutecznie zakłócając złowieszczą ciszę. Moment później stało za nim pół baru i parę osób za plecami przybysza. „W Szczecinie pewne rzeczy nie uchodzą” – pomyślał barman potakując jednocześnie głową. Cwaniak rozejrzał się dookoła, uśmiechając się kaprawo pod nosem. Trzymając przed sobą ostrze, zaczął powoli wycofywać się w kierunku wyjścia, nie spuszczając wzroku z Tadeusza. Stojąc w drzwiach, jedną nogą na zewnątrz, wymierzył nóż w jego kierunku na wyciągniętej ręce i poważnym głosem rzekł: „To jeszcze nie koniec.” Tadek ruszył gwałtownie w jego kierunku, tracąc na moment cierpliwość, ale zanim zdążył uczynić kolejny krok, przybysz wystrzelił jak z procy w ciemną noc, trzaskając za sobą drzwiami. Po chwili wahania, mój przyjaciel, wrócił do swojego stolika a w ślad za nim wszyscy spoczęli z powrotem na swoich miejscach i kontynuowali gwarną popijawkę, aż do świtu. Zanim bar został zamknięty, wszyscy zdążyli zapomnieć o naprutym nieznajomym, sala co chwilę wypełniała się gromkim śmiechem i brzękiem wznoszonych toastów. Każda osoba przechodząca obok Tadka, klepała go po ramieniu lub ściskała jego grabę a obroniona przez niego dziewczyna, wychodząc podała mu swój adres zapisany szminką na serwetce i ucałowała go w policzek. Tadek, zaczerwieniony na twarzy od alkoholu, uśmiechnął się szeroko i promiennie a wyraz jego twarzy nie zmienił się aż do zakończenia wieczoru. Nazajutrz wczesnym rankiem, dozorca znalazł jego ciało w wielkiej kałuży krwi wyzierającej z ran na plecach, zadanych nożem. Leżał w bramie kamienicy w której mieszkał, siny i sponiewierany. Wszystko co miał przy sobie zniknęło a sprawca nigdy nie został odnaleziony.

Franciszek nigdy nie pogodził się z przedwczesną śmiercią przyjaciela. Przez pięć kolejnych lat pił na umór niemal codziennie. Płakał, pił i płakał jeszcze więcej a ciężkie łzy przepełnione goryczą, żłobiły kolejne bruzdy na jego zmęczonej twarzy. Kiedy wypłakał je już co do ostatniej, odstawił butelkę i podjął życie na nowo, ale nie był już tym samym człowiekiem co niegdyś. Nie odczuwał smutku ani przygnębienia tylko wszechogarniające go odrętwienie, które nie opuściło go przez kolejne lata. Schronił się we własnej skorupie, wycofał do cichego wnętrza i udręczony pozostawał w nim aż do dziś. Teraz jednak, jego głowa wręcz buzowała od myśli. „Czy to przypadek, że spotkał dziś tego mężczyznę, po tylu latach ?”, „Czy powinien naprowadzić konwersację na ów feralny wieczór ?”, „Dlaczego wrócił właśnie do tego baru?”, „Dlaczego teraz ???”. Myśli ucichły w głowie, niemal tak szybko jak się pojawiły. To czy była to karma, los, głupi przypadek czy też potrzeba mordercy do powrotu w okolice miejsca zbrodni nie miało już teraz znaczenia. On jest tutaj ! Siedzi bezczelnie przy barze, jak gdyby nigdy nic, chroniony czasem i niepamięcią ludzką. Krew tężała w żyłach Franciszka na samą myśl o tym plugawym skurwysynu. „Pozbieraj myśli !” - mówił do siebie półszeptem w amoku - „Myśl ! Jebany łajdak... Myśl ! Skurwiel zafajdany... Co teraz ?!?”.
- Halo ! Obsługa !!! Haloooo ! Dzie się pan ku-rfa podziewa – dobiegł go pijany głos przybysza z wnętrza sali. Franciszek wyprostował się na baczność, poprawił poły koszuli i wytarł twarz wysłużoną chusteczką. Żwawym krokiem ruszył przed siebie opuszczając zaplecze.

- Słucham pana... – odezwał się Franciszek spokojnie, zachowując zimną krew.
- Wód-ki pan jesze poleje dobro-dzieju, fódki...
- Dobrze, ale ta będzie ostatnia. Już zamykamy – odpowiedział cierpko barman i przystąpił do nalewania. Wypełnił szklankę po same brzegi by kupić sobie nieco czasu i postawił trunek przed przybyszem, który łapczywie pochwycił go z miejsca i zaczął sączyć. Franciszek przystąpił do sprzątania lokalu, nie spuszczając go z oczu nawet na sekundę. Powoli zakładał kolejne krzesła na wysłużone blaty, obserwując plecy przybysza odwróconego w stronę baru. Podchodząc do kolejnego stołu, niemal potknął się o coś ciężkiego. Torba Bogdana. Zupełnie o niej zapomniał. Złapał ją oburącz i z niemałym wysiłkiem, przeniósł ją przez zaplecze. Kiedy powrócił, cwaniak dalej tkwił w tej samej pozycji, nucąc pod nosem jakąś starą melodie. Jego głowa zwieszała się co raz bardziej na ramionach pod ciężarem alkoholowego sztormu. Barman podwinął wyżej rękawy i spostrzegł, że jego ręce trzęsą się z powodu napięcia. Zacisnął silnie dłonie by powstrzymać drganie. W tym momencie, rozległ się głośny klakson, dochodzący z tyłu lokalu. Przybysz podniósł gwałtownie głowę, wyraźnie zdezorientowany.
- Sooo to tak kur-wa piszczy ? -
zapytał podenerwonany.
- To musi być taksówka dla Ryśka na tyłach knajpy. Odprowadzamy stałych klientów przez tylne wyjście jeśli są w takim stanie. To, że się człowiek napije nie oznacza, że musi o tym wiedzieć całe osiedle... Rozumie pan... - odpowiedział Franek, tłumacząc sytuację - ...bo kim byłby człowiek bez krzty godności. - dodał po chwili, patrząc cwaniakowi w oczy wyzywającym wzrokiem, ale jedyne co napotkał to zamglone źrenice i pijackie potakiwanie głowy. Westchnął zniecierpliwiony i szarpiąc go lekko za ramię dla otrzeźwienia, zapytał:
- Pomoże mi pan z nim ? Mięśnie już nie te co kiedyś...
Mężczyzna odburknął coś niezrozumiałego, ale chwilę później zwlókł się ze stołka barowego i podszedł do niemal bezwładnego ciała Ryśka. Franciszek złapał go pod pachy a cwaniaczek za nogi i z trudem unieśli go nad ziemię. Ryszard odczuwając zmianę położenia ciała krzyknął przez sen „Co kurwaaa ! Zabierać ła-py słodziejeeee !”, lecz po tym krótkim spazmie, zapadł ponownie w głęboki sen. Barman lawirował przez zaplecze i alejkę na tyłach, ciągnąc za sobą cwaniaczka trzymającego nogi, obijającego się jak ogon ryby wyjętej z wody. Gdy dotarli do wyjścia z alejki, postawili Rycha na chyboczące nogi. Franek przewiesił jego ramię przez swoje barki i sam odprowadził go do taksówki. Wsunął klienta na tylne siedzenie, zamknął drzwi, podał kierowcy adres i odprowadził wzrokiem odjeżdżający pojazd. Cwaniak czekał na niego w alejce wsparty o ścianę, jego głowa zwisała luźno na zmęczonej szyi.

Było pół godziny po trzeciej nad ranem, w około ani żywej duszy, a nocną ciszę przerywały jedynie sporadyczne skrzeczenie wron z pobliskich drzew. Alejkę spowijał nieprzenikniony mrok, nie było to jednak problemem dla barmana, który znał tę enklawę jak własną kieszeń. Franciszek stał w pewnej odległości od przybysza, nadal nie spuszczając z niego wzroku. Dłonie same zaciskały mu się w pięści. Spojrzał w pochmurne nocne niebo i księżyc, który rzucał bladą poświatę na jego natężała twarz. Wziął dwa głębokie oddechy, rozprostował prawą dłoń i wykonał nią znak krzyża na napiętej piersi, wyszeptując przy tym krótkie „wybacz mi Panie, bo wiem, że zgrzeszę”. Ruszył w stronę przybysza prężnym krokiem i ponownie szarpnął go lekko za ramie, by odzyskał nieco świadomości.
- Pan poczeka przy barze. Panu też zamówimy taksówkę. - powiedział rzeczowym tonem, nie spodziewając się sprzeciwu. Mężczyzna kiwnął tylko głową na znak zgody i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi do zaplecza. Franciszek, idąc parę kroków za nim, obserwował jak przybysz raz po raz wpada na kolejne przedmioty porzucone w zaułku. Wyglądało to prawdziwie żałośnie, ale w tej alejce nie było już miejsca na litość. Cwaniak zatrzymał się przy wejściu, próbując otworzyć tylne drzwi. Błądził po omacku dłońmi po ich całej powierzchni jak niewidomy. Franek stanął zaraz za nim, po cichu sięgnął za pobliski kosz na śmieci i wydobył solidnych rozmiarów, wysłużoną siekierę Bogdana, którą schował tam wcześniej, zanim przyjechała taksówka. Stał przez chwilę w milczeniu ważąc jej ciężar w dłoni. Stojący tyłem do niego mężczyzna odezwał się w końcu z rezygnacją w głosie:
- Nie no kur-wa... Ni-gdy stąd nie wyj-ziemy...
- Racja gnido ! Nigdzie stąd nie pójdziesz – a wypowiedziawszy te słowa, zamaszyście ciął siekierką przez prawe ścięgno Achillesa przybysza. Osłupiały i zaskoczony mężczyzna padł jak długi na wilgotny beton, wydając przy tym przeraźliwy jęk bólu, w akompaniamencie skrzeczących wron, które poderwały się z drzew do lotu. Szok i przeszywający ból sprawiły, że cwaniak wił się jak podsmażany wąż i wrzeszczał jak opętany. Franek nie dał mu szansy na wezwanie pomocy. Zręcznie obrócił toporzysko w dłoni i z całych sił grzmotnął go obuchem w bok szczęki. Parę zębów wyleciało w powietrze od siły uderzenia narzędzia w twarz. Jego usta wypełniły się krwią, którą zaczął się krztusić.
- Zawrzyj mordę Ty wszawa mendo ! – warknął stalowym głosem stary barman – Dość się już nagadałeś łajdaku, teraz będziesz słuchać. Z wytrzeszczonymi oczami, Franciszek stanął nad jego okaleczonym ciałem, rzucając na niego cień niczym tytan zagłady. Przełknął gorzką ślinę i z lekko drżącym głosem odezwał się ponownie:
- Pięćdziesiąt lat temu, niedaleko tego baru, ograbiłeś mnie z jednej z najcenniejszych rzeczy w moim życiu, Ty cholerny gnoju. Pod osłoną nocy, ostrzem w plecy...jak ostatni tchórz. Zamordowałeś moją przyjaźń z zimną krwią, dla zasady. Dla zasady !!! Zamordowałeś moją przyjaźń...i tego, skurwysynu, nie mogę Ci przebaczyć. Oko za oko !
Trzęsącymi dłońmi, uniósł siekierę wysoko ponad głowę. Mężczyzna desperacko zasłonił rękoma swoją twarz, ale nie ona była celem barmana, cały fach sztafecisty bowiem leżał gdzie indziej. Franek żachnął się potężnie powietrzem i zaczął siekać jego prawą nogę powyżej kolana, tłumiąc swój własny szloch. Pierwsze cięcie doszło do samej kości. Trzy kolejne, roztrzaskały ją na drobne części. Franciszek pracował dalej, niestrudzenie, napędzany dziką furią zemsty a łzy spływały mu po policzkach i skapywały z brody. Dwa kolejne cięcia, odrąbały siniejący organ od reszty ciała. Mężczyzna trząsł się cały w konwulsjach, próbował krzyczeć, ale z jego ust wydobywał się jedynie stłumiony jęk i bulgotanie bezustannie napływającej krwi. Franek spojrzał na bezwładną nogę leżącą obok wierzgającego kikuta, krew nadal tryskała z miejsca przecięcia. Podniósł ją wolną ręką, łokciem odchylił klapę od śmietnika i cisnął do niego kończynę. Ten widok przyprawił mężczyznę o jeszcze większe konwulsje a jego wrzaski zamieniły się w bezradne łkanie. Barman patrzył przeszklonymi oczami na żałosnego kalekę miotającego się w alejce. Pięćdziesiąt lat czekał na ten moment i ani myślał przestać w połowie. Ponownie uniósł siekierę nad głowę i zaczął zapamiętale rąbać lewą nogę, tym razem poniżej kolana. Cwaniak ruszał się już tylko sporadycznie, częściowo godząc się ze swym losem, częściowo mdlejąc. Krew, niczym karmazynowy dywan, pokryła połowę alejki. Cała twarz Franciszka była nią zbryzgana. Otarł jej metaliczny posmak ze swoich ust ręką. Sięgnął po drugą amputowaną kończynę i wrzucił ją tam gdzie poprzednią. Z zaciśniętymi ustami patrzył na bezruch zdeformowanego ciała. Uklęknął na jedno kolano, sięgnął do kieszeni mężczyzny i wydobył z niej zegarek podarowany Tadeuszowi.
- Zdychaj frajerze – powiedział cierpko i z namaszczeniem. Napluł mężczyźnie w twarz i wszedł z powrotem do baru, pozostawiając go na pastwę losu.

* * *

Franciszek długo szorował swoją twarz i ręce po same łokcie a kiedy skończył oczyszczać ciało dokładnie wyczyścił siekierę i odłożył ją do torby z resztą narzędzi. Następnie przebrał się w świeży zestaw ubrań, który trzymał pod barem na wszelki wypadek. Praca za kontuarem nie zawsze jest czysta i przyjemna. Zakrwawione ubrania zwinął w jeden kabłąk i spalił w kubełku na lód. Nie starał się zatrzeć swoich śladów ani pozbyć się ciała. Po prostu nie chciał mieć nic do czynienia z plugawym ścierwem, gnijącym na tyłach baru. Był starym człowiekiem. Starym, zmęczonym i schorowanym. Nie obchodziło go co się z nim stanie. Życie w więzieniu nie różniłoby się znacznie od tego, które prowadził obecnie. Nie bał się przyjąć odpowiedzialności za to uczynił i nie odczuwał skruchy. Wręcz przeciwnie, czuł jakby zdjęto mu z barków wielki ciężar, jakby pozbył się dawno zaciągniętego długu. Czuł się spełniony, jakby odnalazł port na przecięciu znaku nieskończoności.
Zakładał resztę krzeseł na wytarte blaty stołów, kiedy do baru wbiegł rozgorączkowany młody śmieciarz. Jego twarz była blada jak kreda a ręce latały bezwładnie naokoło w panicznej gestykulacji.
- Panie Franku, kurwa !!! Panie Franku ! Trup, kurwa, u pana leży na tyłach. Choć pan zobacz. Rozpierdolony jak prosiak w rzeźni. Nogi mu ktoś ujebał. Choć pan kurwa zobacz... !! - krzyczał szalenie podekscytowany i wybiegł z baru równie szybko jak się w nim pojawił.
Franciszek zamiast podążyć za śmieciarzem, złapał za jedno z krzeseł ze stołu koło szafy grającej, ustawił je na podłodze i usadowił się na nim wygodnie. Rozpiął koszulę do połowy by móc swobodniej oddychać. Wyciągnął z kieszeni kolejny bezlicy żeton i wsunął go leniwie do szafy. Z namysłem dokonał selekcji i sięgnął do drugiej kieszeni po papierosy. Po paru sekundach szczękania mechanizmów, z głośników wydobyły się pierwsze akordy tanga „Ostatnia Niedziela”.

„Teraz nie pora szukać wymówek, fakt, że skończyło się...” - rozbrzmiewał głos Mieczysława Fogga w głośnikach a w oddali dało się słyszeć odgłosy zbliżających się syren policyjnych.

Stary barman wypalał swojego Popularnego miarowymi pociągnięciami, delektując się muzyką. Otworzył swoją zaciśniętą dłoń i rozpostarł ją na wysokości twarzy. Patrzył na kieszonkowy zegarek, na którym nadal znajdowało się parę kropelek krwi. Otworzył go jednym, płynnym ruchem, pamiętając układ jego mechanizmu. Patrzył się w tarczę starego czasomierza i czuł jakby patrzył w twarz swojego przyjaciela. Uśmiechnął się do niej z czułością i z satysfakcją potakiwał głową w jej kierunku.
- Teraz Tadziu, obaj możemy już spać spokojnie.

piątek, 20 sierpnia 2010

"Za daleko"



Było kilka minut przed północą, usłyszałem odgłos syren policyjnych nadciągających z oddali.
Odwracałem głowę to na lewo, to na prawo, wypatrując pulsujących niebieskich błysków, które byłyby ostatecznym sygnałem do ucieczki. Wzrok napotykał jedynie przejeżdżające samochody, zwalniające na naszej wysokości i niewielkie zbiorowiska ludzi, rozstawionych w ciemnych zakamarkach skrzyżowania, którzy udawali że nie patrzą, ale jednocześnie nie mogli oderwać od nas oczu. Niektórzy kierowcy zatrzymywali się na środku drogi, na wyciągnięcie ręki i z rozdziawionymi ustami obserwowali w ciszy. Nikt jednak nie śmiał przekroczyć małej betonowej wysepki, otoczonej czarną metalową barierką, pomiędzy dwoma przejściami dla pieszych, na której się znajdowaliśmy. Otoczyliśmy się płaszczem ich onieśmielenia. Kokonem chroniącym nas przed ich bezpośrednią wzgardą. Metaliczny dźwięk wibrującej barierki mieszał się z odgłosami przyspieszonego oddechu, tylko po to by zginąć w wietrze mknącym ulicami. Syreny zbliżały się nieubłaganie, odbijając się echem od pobliskich zabudowań. Sprawiało to wrażenie, jakby otaczały nas zewsząd naraz, snując pieśń nieuchronnej klęski. Pot ściekający stróżkami z czoła, przesączał się przez moje rzęsy i zniekształcał obraz przed oczami. Zaciskałem obie dłonie na pół przysłoniętych spódnicą pośladkach, skąpanych w bladym blasku pełnego księżyca. Jej oddech cwałował w narastającym tempie.
- Pieprz mnie Mar-cel ! - wydyszała sylabicznie, pod wpływem kolejnych pchnięć.
- Nie mam na imię Marcel - wycedziłem przez zęby nie przerywając.
- Chuj mnie to ob-cho-dzi... Pieprz mnie moc-niej ! - warknęła zniecierpliwiona.
Wykrzesałem resztkę sił i na ostatnim oddechu, wchodziłem w nią z jeszcze większym impetem, uderzając raz po raz kolanami o pręty barierki. Alkohol i brak możliwości złapania większego haustu powietrza, sprawiały że kręciło mi się w głowie. Syreny nagle przybrały na sile i teraz wyraźnie było słychać, że nadjeżdżają z lewej.
- Kurwa ! - wrzasnęła nagle ze strachem w głosie i zastygła w jednej pozie. Wszystkie mięśnie jej ciała, łącznie z pochwą, napięły się do granic możliwości i sprawiły, że mimowolnie rozwarłem usta i wydałem z siebie głuchy jęk.
- O kurwa ! - krzyknęła ponownie i przerażona odepchnęła mnie z ogromną siłą, która posłała moje ciało na przeciwległą barierkę - O kurwa, o kurwa !!! Nie mogę mieć kartoteki ! Stracę przez to pracę... - mamrotała w panice podciągając majtki.
Obserwując jej chaotyczne ruchy, sam zacząłem doprowadzać się do porządku. Przyciąłem się, pospiesznie zasuwając rozporek i choć alkohol stłumił większą część bólu, odruchowo syknąłem przeciągle a do oczu nabiegły mi łzy. Zanim zdążyłem się zorientować, dziewczyna była już kilkanaście metrów przede mną i pomimo szpilek i krępującej ruchy sukienki, przemieszczała się w zadziwiająco szybkim tempie, nie tracąc przy tym gracji. W tym przeklętym mieście wszyscy uprawiają regularnie jogging. Wszyscy poza mną...
Sam ruszyłem w przeciwnym kierunku i z wyciągniętymi na boki rękoma starałem się truchtać po prostej linii, ale obserwując przerwy pomiędzy płytami chodnikowymi, nie dało się ukryć, że przypominało to bardziej slalom. Ilekroć znosiło mnie na lewą lub prawą, musiałem skupić swoją całą uwagę by powrócić na właściwy tor. Pokonując z trudem kolejne zakręty, prostego jak linijka chodnika, stało się dla mnie oczywistym, że nie zdołam uciec. Nieopodal wypatrzyłem krzaki i zanurkowałem w nie z desperacji. Gęsto usiane małe gałązki, poprzecinały skórę w kilku miejscach kiedy brnąłem w głąb. Przysiadłem na chłodnej trawie i nasłuchiwałem otoczenia. Syrena zrobiła się jeszcze głośniejsza, tylko po to by chwilę później zamilknąć na dobre. Wypatrywałem funkcjonariuszy, krążących złowieszczo po okolicy, ale jedyne co dostrzegłem z pomiędzy liści, to statyczny blask niebieskiego światła. Wstrzymałem niemal oddech i starałem się wtopić w swój kamuflaż. Marzyłem o tym by nagle zniknąć bez śladu. Strach lub rozsądek podpowiadały, że kryjówka jest co najmniej licha, ale nie bardzo wiedziałem co jeszcze mógłbym zrobić by zataić moją obecność. W głowie rysował mi się straszny scenariusz. Wyobrażałem sobie policjanta, który wyciąga mnie siłą z krzaków, przygwożdża kolanem do ziemi i skuwa ciasno kajdankami. Później każe dmuchać w alkomat, przeszukuje kieszenie i znajduje moje pigułki a następnie zabiera na komisariat i aż do bladego świtu, zamęcza mnie pytaniami: Gdzie podziewa się kobieta, którą pieprzyłem na barierce i czym mam cokolwiek wspólnego z tym co dzisiejszej nocy działo się w mieście... ? W tym momencie, nie po raz pierwszy tej nocy, zastanawiałem się czy w końcu osiągnąłem ten próg ? Czy posunąłem się za daleko ?

* * *

Zaczęło się od drobnostki, tak jak miliony innych sporów. To zawsze zaczyna się niewinnie. Czy jest to zwykła kłótnia, kilkuletnia wymiana ciosów czy też brutalna wojna tocząca się przez całe dekady, zawsze początkiem jest niepozorne ziarno niezgody. Tym razem, ziarnem była kwestia przekraczania hedonistycznych granic.
- Oczywiście, że mogę to stwierdzić. Przecież to kwestia granicy moich upodobań. - tłumaczę mu.
- Oczywiście, że nie możesz. Jak możesz stwierdzić, że czegoś nie lubisz skoro nigdy tego nie próbowałeś ?
- Normalnie ! Na przykład wiem, że czułbym się ohydnie gdybym zgwałcił kobietę. Ohydnie, to mało powiedziane... Myślę, że byłbym na granicy samobójstwa... - odpowiedziałem.
- Nieeee, takie rzeczy nie wchodzą w rachubę. Mówimy o sytuacjach, w których przekraczanie granicy nie wyrządza krzywdy drugiej osobie...
- Rozumiem. Hmm... Nie zmienia to faktu, że w niektórych przypadkach to się po prostu wie ! Na przykład jestem prawie w pełni przekonany, że nie zostałbym fanem penetracji mojego odbytu jakimś sztucznym kutasem... - kontruję z zacięciem na twarzy.
- Skąd wiesz ? Może byś to polubił... - on stara się zasiać wątpliwość w moim umyśle i niweluje moc mojego argumentu.
- Rozumiem, że to może być przyjemne ze względu na specyficzne unerwienie kakaowego oka czy też poddawany męskiej wątpliwości analny punkt erogenny, ale jakoś odstręcza mnie ta myśl od wewnątrz i to chyba jest moja czerwona lampka w głowie, która mówi Albo jeszcze inaczej jestem na sto procent przekonany, że nie byłbym zachwycony gdyby ktoś nasrał mi na twarz. Nie masz podobnych odczuć odnośnie tematu ? - nie poddaję się wysuwając kolejny przykład i zastawiając jednocześnie pułapkę sfery prywatnej.
- Mam takie odczucia, ale nadal nie możesz wysunąć takiego stwierdzenia w stu procentach.
- No właśnie są pewne rzeczy, które można w ten sposób ocenić i to jest jedna z nich ! - trzymam się dalej swojego argumentu i po chwili dodaję, wyciągając rękę w jego kierunku - Haszyku ?
- Nie mogę się z Tobą zgodzić i nie dzięki, nie mam dzisiaj ochoty palić - odpowiada.
- Jak nie masz ochoty ? No nie ważne... W takim razie dolej wina - ripostuję cofając rękę i sięgając po lampkę stojącą przy nodze ogrodowego krzesełka.

Na tym rozmowa się skończyła i temat padł... ale nie umarł.

* * *

Trzy dni później obudziłem się późną, popołudniową porą. Za kilka godzin musiałem pojawić się w robocie i przejąć nocną zmianę. Był to jeden z tych dni kiedy bez żadnego wyraźnego powodu, po prostu nie chce Ci się pracować, co sprawia że cały dzień pracy ciągnie się i wkurwia jak guma do żucia na podeszwie. Byłem nadal zaspany i nawet najprostsze procesy myślowe w mojej głowie, napotykały na srogi opór. Kąpiel dobudziła mnie tylko częściowo, toteż czekałem na naturalną kolej rzeczy przy radiu, kawie i papierosie. Patrząc tępo, śniętymi oczami przed siebie, rozmyślałem o wszystkim i o niczym. Przypomniała mi się niedawna rozmowa o granicach. Byłem pewien swojego zdania na ten temat...ale nie na sto procent. Granice są płynne, czasy się zmieniają a wraz z nimi upodobania. Może granice faktycznie nie istnieją ? Może to kwestia odpowiedniego czasu, miejsca i nastawienia ? ZIARNO ZOSTAŁO ZASIANE. Myślałem nad rozmaitymi sytuacjami i czy w którejś z nich powiedziałbym zdecydowane "nie" oraz jak daleko byłbym w stanie się posunąć zanim zabrnąłbym "za daleko". Kolejne migawki przeskakiwały w umyśle jak slajdy w rzutniku. Wibrujący skrzek rockowego wokalisty powtarzał w kółko "to dobry dzień, żeby być złym, to dobry dzień żeby być złym...", a ja uśmiechnąłem się sam do siebie. Nie myśląc dwa razy, podniosłem telefon i wybrałem numer do menadżera.
- Brzuch boli... Wymioty... Straszna ilość wymiotów... Chyba grypa żołądkowa... Nie dam dziś rady, wszystko zarzygam... Zarzygam siebie, swoje biurko i wszystkich petentów... Przepraszam, nie dam rady... Zadzwonię jutro - słowa wspomagane postękiwaniem i jękami wypływały ciurkiem z moich ust.
Pracę miałem już z głowy. Co teraz ? "To dobry dzień, żeby być zzzłłłyyyyyymm...". Pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy, było zimne kuflowe piwo i zanim zdarzyłem się obejrzeć, siedziałem przy oknie przepełnionego autobusu i wypatrywałem przyjaznego światła neonu pierwszego lepszego baru.

Wszystkie miejsca, które mijałem wzrokiem, wypełnione były ludźmi po brzegi. Tłumy palących mężczyzn w koszulach i kobiet na obcasach wylewały się na chodniki, niekiedy blokując nawet ruch uliczny. Każdy pub wyglądał identycznie jak poprzedni. Wysiadłem z autobusu, odwróciłem się w prawo i wszedłem do pierwszego, napotkanego miejsca. Nikt nie zauważył mojej obecności. Twarze ludzi w koszulkach jednakowej barwy, zwrócone były w stronę ogromnego telewizora nadającego transmisję z klubowego meczu piłkarskiego. Większość mężczyzn wyglądała na potomków wielopokoleniowej rodziny drwali. Napęczniałe czerwienią, piegowate twarze, wąsko rozstawione oczy, usta ściągnięte kurwicą, klatki piersiowe wielkości kortów tenisowych i bicepsy większe od mojej głowy. Im bardziej mężczyzna przypominał przydrożnego mechanika gwałciciela, tym piękniejsza siedziała przy nim kobieta. Zawieszone na ich ramionach, wpatrywały się bez ruchu w ekran a oczy każdej z nich płonęły żywym ogniem.
Zamawiałem piwo, które brałem na trzy łyki. Dzisiejszego wieczoru nie było sensu się oszczędzać. Barman, również wpatrzony w panoramiczne pudło podwieszone pod sufitem, stanął zaraz przy mnie, by nadążyć za tempem zamówień. Szum dobiegający z głośników, przerywany był jedynie kolejnymi westchnieniami zawiedzionych akcją kibiców. Po zamówieniu jednej z wielu kolejek tej nocy, poczułem że mój prawy pośladek zaczyna mimowolnie zsuwać się z wysokiego stołka barowego. Poprawiłem pozycję siedzącą małym podskokiem w miejscu i poczułem, że osiągnąłem tymczasowy limit. Przede mną była jeszcze cała noc. Telewizor rozniósł po knajpie jęki zawiedzionych kibiców na trybunach a następnie całą salwę rozgniewanych okrzyków. Oglądający nie pozostali obojętni:
- Faul !!! Karny, Ty skurwysynu !!!! - krzyczeli wszyscy pod adresem sędziego a najgłośniej wrzeszczały kobiety.
- Zajebię całą Twoją rodzinę, Ty sędziowska pizdo ! - krzyknęła mała, ruda z narożnego stolika, co skomentowałem szerokim uśmiechem.
Działałem kompletnie na ślepo. Chciałem poddać testowi przekraczanie granic, ale poszedłem na front bez konkretnego planu. Potrzebowałem mocnego wejścia, czegoś co wprowadziłoby mnie na właściwy tor i pozwoliło na impulsywną eksplorację. Mecz dobiegł końca. 1:0 na niekorzyść. Wszyscy ruszyli do baru, zamawiać swoje żałobne piwa. Wyskoczyłem sprężyście ze stołka i skierowałem się do wyjścia. W powietrzu zawieszane były "kurwa" i "chuj by to strzelił" oraz "ja pierdole", mijających mnie ludzi. Przez chwilę igrałem z myślą, żeby stanąć w progu drzwi, zbesztać ich ukochaną drużynę a później spierdalać przez miasto zygzakiem jak naćpany wąż. Zawsze chciałem to zrobić. Każdy chciał to zrobić... Szybko jednak stwierdziłem, że nawet jeżeli udałoby mi się wyjść z tego bez szwanku, skonsumowany w pośpiechu alkohol wyparowałby w mgnieniu oka i znalazłbym się w punkcie wyjścia. Stanąłem więc w progu, niezauważony machnąłem z rezygnacją ręką i ruszyłem w dalszą tułaczkę po mieście.

Nie znałem okolicy ani miejscowych knajp, toteż kierowałem się muzyką, która z potężną siłą wypływała na ulicę z uchylanych co chwilę drzwi. Przeszedłem koło dyskoteki drum'n'bassowej, gdzie młoda dziewczyna zlizywała twarz chłopaka wspartego o ścianę. Następnie minąłem imprezę punkową, gdzie młody chłopak wylizywał dekolt dziewczyny leżącej na chodniku. Darowałem sobie również koncert jazzowy, gdzie para niemłodych już ludzi, stała z papierosami, w niewielkiej odległości od siebie i pieprzyła się wzrokiem do nieprzytomności. Wstąpiłem w końcu do baru z muzyką rockową, gdzie o dziwo nie pieprzył się jeszcze nikt, za to wszyscy pili moim tempem. Piwo poszło w odstawkę na rzecz konkretniejszych trunków. Atmosfera sprzyjała ciągom alkoholowym. Pomieszczenie przesycone było zapachami potu, skórzanej garderoby i taniego lakieru do paznokci, co jednoznacznie wróżyło seks bez przytulania. W ubiorach dominowała czerń, która pozwalała wtopić się jeszcze bardziej w słabo oświetlony wystrój lokalu i sprzyjała śmiałości. Przypominałoby to bal najebanych grabarzy, gdyby nie skrawki nagiego ciała oraz wielobarwne tatuaże, wyzierające tu i ówdzie, dzięki wymyślnym krojom strojów. Muzyka, pomimo pewnej dozy natarczywości, posiadała niezwykłą siłę i nie pozostawiała obojętnym. Przytupywałem nogą w rytm linii perkusyjnej i ładowałem w siebie kolejne etylowe pociski. Doszedłem już do tego momentu, kiedy wymawianie nazw alkoholów sprawiało mi niebywałą trudność, toteż ilekroć prosiłem o następną kolejkę, podawano mi wódkę. Zajmując jak zwykle miejsce przy kontuarze, obserwowałem barmanki pracujące w pocie czoła. Wyglądały jak potomkinie hipisów i czarownic zarazem. Baśniowe stwory o manierze prostytutki i cierpliwości kowala.
Nagle przypomniałem sobie cel dzisiejszego wypadu. Pomimo tego, że noc była jeszcze młoda, postanowiłem rozpocząć manewry. Potrzebowałem jedynie odpowiedniej wspólniczki. Z niemałym trudem odwróciłem głowę w prawo i próbowałem ustabilizować obraz, rozpływający się przed moimi oczami. Kiedy w końcu udało mi się skupić wzrok na jednym punkcie, ujrzałem patrzącego na mnie ze zdziwieniem, długowłosego mężczyznę.
- Jesteś facetem ! - krzyknąłem zawiedziony.
- Hhheee ??? Iiiii ??
Pozostawiłem jego pytanie wiszące w powietrzu i mając na uwadze ostatnie trudności z odwracaniem głowy, obróciłem się na tyłku, tym razem w lewą stronę baru. Stwierdziłem, że szczęście jednak mi sprzyja, kiedy moje oczy natrafiły na drobnych rozmiarów blondynkę o anielskiej twarzy z piercingiem w nosie, wardze i języku. Asekuracyjnie, zerknąłem na barczystego chłopaka, stojącego po jej lewej. Był odwrócony plecami i nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego poczynaniami kruchej panienki, co wziąłem za kolejny dobry omen.
- Czeeeeeśśćć - rozpocząłem rozmowę, przeciągając sylaby nieco za mocno, co z miejsca zdradziło stan mojego upojenia.
- Siemka. - odpowiedziała krótko piskliwym głosem i wspomogła się szerokim uśmiechem.
- Cooo taaaam ? - kontynuowałem.
- Zajebiście ! A u Ciebie ? - spytała chichocząc.
- U mnie ruchniesz zajeścieeee ! - odrzekłem splątanym językiem. Przez moment nastąpiło milczenie i wiedziałem, że jeśli nie pociągnę jakiegoś tematu to na tym się skończy - Fajn kol-szyki masz. Lubię je bar-zo. Masz jesze dzieś kolszki ? - zagaiłem i poczułem, że robię się coraz mniej werbalny.
- Maaamm...ale nie powiem gdzie. - odpowiedziała utrzymując fikuśny uśmieszek barowej flirciary. Wiedziałem, że chodziło jej o łechtaczkę. Chciałem, żeby chodziło jej o łechtaczkę. Modliłem się, żeby to była łechtaczka...
- Szy chozi Ci o łechtaszkę ?!?! - zapytałem nasilając głos by przekrzyczeć warczącą muzykę. Zaczęła się głośno śmiać. Złapała za kieliszek żółtawej cieczy, nalanej w między czasie przez barmankę, wlała go w głąb gardła szybkim ruchem i odpowiedziała:
- Moożżżeee...
Poczułem wtedy, że to jest właśnie TO. Spotkałem w pełni otwartą, młodą kobietę, która nie znała słowa "tabu". Bezpruderyjna, bezproblemowa. Byłem pewien, że w łóżku robiła rzeczy, które ja widziałem tylko na kiepskiej jakości, europejskim porno. Jej ciało poprzekłuwane żelastwem jak pyszny szaszłyk, jej usta bluźniercze i napęczniałe rozkoszą, jej oczy przepełnione życiową wiedzą o nieposkromionym ciupcianiu. Wódka wyostrzyła mój język, rozluźniła ramiona i zmąciła umysł. To jest właśnie TO ! "Jeśli nie teraz, to już nigdy !" - pomyślałem.
- Ropiłaś kedyś kupęęę na faseta ? - wypaliłem znienacka a moja twarz pokryłaby się rumieńcem gdyby nie była już czerwona od przepicia.
- Cooo ?!?!?! - zapytała. Czyżbym ją jednak uraził ? A może po prostu nie dosłyszała ? Postanowiłem pójść za ciosem. Raz się w końcu żyje.
- Pytaaam, szy srasz na klatęęęę !!! - wrzasnąłem z całych sił a uśmiech spełzł z jej twarzy i wylądował na mokrej podłodze pod barem.
Zaniemówiła. Wybałuszyła tylko oczy i nie powiedziała już słowa. Nagle wzrok wszystkich ludzi przy barze przewiercał mnie na wylot a zza jej głowy, niczym na wysięgniku, wystrzeliła duża pięść bladej barwy, zakończona płaskimi jebitnymi kostkami. Moja twarz spotkała się z pędzącą, uczłowieczoną maczugą i pomimo impaktu uderzenia, które posłało mnie na deski, nie poczułem nic. Niemniej jednak, moja twarz a wraz z nią ja i reszta zgromadzonych, wiedzieliśmy że to był nokaut. Po takim ciosie się nie wstaje. Po takim ciosie się mdleje. A ponieważ powinienem zemdleć, zemdlałem.
To jednak nie było TO i to jednak był jej facet. Zmieszałem się na parkiecie z błotem przyniesionym na butach i piwną pianą niedoniesioną w kuflach. Przez dobre trzy minuty leżałem rozłożony jak martwy ptak i nie myślałem o niczym. Odpoczywałem dziecięcym snem, bezpieczny i niezniszczalny.

Z gnojowego łoża, jakim była mi barowa posadzka, podnosiła mnie para silnych ramion, niczym wózek widłowy unoszący kratę obitych w podróży owoców. Szczelnym kręgiem, otaczali mnie Ci sami ludzie, którzy chwilę wcześniej chcieli wydrapać mi oczy za wspomnienie aktu srania na klatę. Gniew na ich twarzach zastąpiła troska. Krucha blond z piercingiem i jej facet zniknęli. Mężczyzna, którego wcześniej omyłkowo wziąłem za kobietę, dźwignął mnie z ziemi wprost na stołek. Podano mi zimną wodę i worek z lodem na oko, które nie zdążyło jeszcze napuchnąć.
- Nic Ci nie jest koleżko ? - zapytał mój ludzki wózek widłowy.
- Nie, w porządku. Morda nie szklanka, będę żyć. - odrzekłem automatycznie a wypowiadając te słowa, poczułem się znacznie trzeźwiejszy, choć nadal na rauszu. Nic tak człowieka nie stawia na nogi, jak solidny wpierdol.
Czułem na twarzy, cieknące z wolna, stróżki świeżej krwi. Chciałem się obmyć i ocenić szkody. Po chwili pertraktacji i zagraniach na karcie poszkodowanego, wskazano mi drogę do toalety menedżera, której pod jego nieobecność używali wszyscy pracownicy. Będąc wcześniej w toalecie w lokalu i wchodząc do kibla w biurze, ma się wrażenie jakby te dwa pomieszczenia znajdywały się w innych budynkach. Ciepłej barwy kafle ceramiczne, odświeżacze elektryczne o zapachu wanilii i moreli, toaletka i ogromne lustro zachęcały do raźnego wypróżniania. Wrzuciłem worek z lodem do muszli, odkręciłem wodę. Zimny silny strumień wytrysnął żwawo z kranu. Zachęcony, spłukałem twarz kilkakrotnie. Dopiero po przemyciu spojrzałem w lustro, otwierając szeroko oczy. Rozcięty łuk brwiowy i obita kość policzkowa. Chłopak lał nie tylko mocno, ale i celnie. Byłem pod wrażeniem. Szybki okład z lodu spowolnił puchnięcie. Tymczasowo uszkodzenia zostały opanowane, ale nie ulegało wątpliwości, że jutro będzie to wyglądać paskudnie. Krew nadal sączyła się niemrawo z łuku. Otworzyłem toaletkę w poszukiwaniu plastra, ale zamiast niego znalazłem Tramal. "Dobre i to" - pomyślałem. Łyknąłem dwa, schowałem resztę opakowania do kieszeni płaszcza i opuściłem biuro. Na wychodnym podziękowałem za pomoc wszystkim zgromadzonym przy barze i opuściłem lokal, zanim na miejsce zdarzenia przybyła rozochocona policja.
Błąkałem się po mieście bez celu przez dobrą godzinę, sycąc płuca chłodnym nocnym powietrzem. Przekraczanie własnych granic okazało się wyzwaniem samym w sobie. Tego wieczoru, spontaniczność wyborów miała być moim sprzymierzeńcem, ale jak do tej pory tylko utrudniała drogę do upragnionego celu. Powrót do domu teraz, oznaczałby kompletną porażkę, zmarnowanie całego wieczoru, łącznie ze sprytną ucieczką ze stalowych ramion pracodawcy oraz brak rozwiązania dla mojego dylematu granicy. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Z drugiej jednak strony, perspektywy na odniesienie sukcesu, przekroczenia własnych zahamowań i brnięciu dalej, wydawały się znikome. Rozmyślania połączone ze spacerem, tak kojące na początku, teraz przyczyniały się jedynie do przedwczesnego kaca moralnego, który jest dobrze znanym wrogiem wszystkich szczęśliwych dzieci nocy. Alkohol ulatywał z mojej głowy niczym powietrze z dziurawego balona. Musiałem przemyśleć swoje kolejne kroki i ponownie zatankować coś mocniejszego dla podtrzymania odwagi. Z pobliskiego, rozświetlonego miejsca, doszedł do moich uszu gwar o rozsądnym natężeniu. Zajrzałem przez okno. Mężczyźni w krawatach, kobiety w garsonkach. Na stolikach głownie wino i whisky. Klasyczny wystrój z mdłą muzyką w tle dla klasycznych pracoholików. Idealne miejsce na chwilę wytchnienia i przegrupowanie. Uchyliłem na oścież drzwi i nieco chwiejnym krokiem wtoczyłem się do środka.

Od pierwszego kroku, większość twarzy skierowała się w moja stronę. Nie wziąłem pod uwagę prostego faktu, nie pasowałem do tego miejsca. Zaczerwieniona i lekko spuchnięta kość policzkowa oraz zakrzepła krew na rozciętym łuku brwiowym nie pomagały wtopić się w tłum. Ich zadarte brody zdradzały poczucie wyższości, wykrzywione usta - dozę pogardy. Oczy niemal wszystkich obserwatorów, mówiły: "Kim Ty kurwa jesteś ?". Niemal... Jedna z garsoniarek na smukłych, długich nogach, otoczona przez grupę koleżanek, spojrzała z zaciekawieniem. Usadowiłem się niedaleko nich, zamówiłem szklankę brudno rudawej whisky na lodzie i rozpocząłem uzupełnianie deficytu. Ilekroć zerkałem w ich stronę napotykałem jej wzrok, który po sekundzie uciekał w pustą przestrzeń. Wiedziałem, że coś się święci. Po pół godzinie cichych rozmów i chichotów jej przyjaciółki opuściły lokal. Siedziała samotna i pogrążona w myślach. Kątem oka zauważyłem, że spoglądała na mnie jeszcze kilkakrotnie, aż w końcu wykonała swój ruch. Usiadła na wysokim drewnianym stołku po mojej lewej i skierowała głowę w moim kierunku, patrząc prosto w twarz. Odwróciłem się do niej na stołku i odwzajemniłem spojrzenie. Skrzyżowała nogi, co sprawiło, że jej krótka spódniczka podbiegła na udzie jeszcze wyżej. Rozpoczynając od drobnych stóp w butach z obcasem, powędrowałem wyżej, oglądając ją pierwszy raz w całej okazałości: brak rajstop, granatowa garsonka, biała bluzka...zatrzymałem wzrok na złotej obrączce na palcu. "Oj !" - pomyślałem - "Oj, kurwa oj !". Tego punktu nie było w mojej książce przygodnych romansów. Żonata kobieta była dla mnie zawsze okryta płachtą niewidzialności. Nie chciałem być TYM facetem, który swoją próżnością niszczy czyjeś życie. Inny mężczyzna wspiął się na ten pagórek wzgórek, zatknął w nim swoją flagę i ogłosił jego wieczystą własnością. Wdzieranie się na nią ukradkiem i szczanie na jego proporczyk było zniewagą nad zniewagami. Zauważyła konsternację na mojej twarzy oraz kierunek w który patrzyłem. Przygryzła lekko wargi, ujęła obrączkę w palec wskazujący i kciuk. Pierścionek o dziwo ześlizgnął się z palca bez najmniejszego oporu a później zniknął w czeluściach jej małej torebki. Moje oczy rozszerzyły się do granic możliwości, co skwitowała uśmiechem.
Nie powinienem jej oceniać. Nie chciałem jej oceniać. To był jeden z najstarszych rozdziałów w podręczniku: Każda dama, nieważne jak wytworna, pragnie choć raz w życiu znaleźć się w objęciach bandyty. To czy było to kwestią pierwotnych instynktów dyktowanych ewolucją, czy filmowych scen jakimi faszeruje telewizja, czy też fantazjami seksualnymi z okresu nastoletniego, nie miało najmniejszego znaczenia. Ta dama chciała poczuć w sobie chama.
- Witaj Bandyto. - rozpoczęła bez ogródek.
- Witaj Stewardesso Linii Publicznych ? - strzeliłem na oślep.
- Mmm-mmm - odpowiedziała kręcąc przecząco głową.
- Witaj Agentko Nieruchomości ? - zaryzykowałem ponownie.
- Nieee, no co Ty... - odrzekła przewracając oczami.
- Witaj...Prawniczko ?
- No ! W końcu Bandyto, już zaczynałam w Ciebie wątpić. - odpowiedziała z uśmiechem.
Zaraz po tym nastąpiła ta długa chwila milczenia, która pojawia się prędzej czy później gdy dwoje nieznajomych wda się w spontaniczną rozmowę. Zazwyczaj przerywa się ją pytaniem, zmuszającym drugą stronę do dłuższej wypowiedzi. Ona spytałaby się o poobijaną twarz, ja spytałbym o obrączkę...żadne z nas nie udzieliłoby szczerej odpowiedzi. Ten tryb wstrzymanego oddechu musiał zostać przerwany. Wstałem ze swojego stołka, ona podążała za mną wzrokiem.
- Idę do toalety. Zamów nam po drinku i zapłać za nie. Dla mnie ta sama whisky co wcześniej. - zaordynowałem trybem nieoczekującym sprzeciwu. Moja zuchwałość sprawiła, że rozwarła lekko usta w osłupieniu a chwilę później skomentowała z drwiną w głosie:
- Jak szlachetnie i dżentelmeńsko z Twojej strony...
- Kto powiedział, że jestem dżentelmenem ? - odparłem retorycznie i oddaliłem się bez czekania na jej reakcję, pozostawiając płaszcz na oparciu krzesła.
To było ryzykowne, ale konieczne zagranie. Musiałem sprawdzić czy oboje rozumiemy na co się piszemy. Nie miałem ochoty na kolejne, nieprzewidziane zwroty akcji. Starając się trafić w pisuar a nie na moje buty, toczyłem walkę z własnym sumieniem. Nadal nie byłem pewien czy chciałem się w to wszystko wmieszać. Łamałem własne zasady a człowiek żyjący bez zasad nie posiada honoru. Czy warto działać wbrew własnej naturze tylko i wyłącznie w imię przekraczania granic ? Przez własne zamyślenie, niemal siknąłem poza granicę ceramicznego pochłaniacza moczu. Postanowiłem zdać się na los. Stwierdziłem, że jeśli dam rade wysikać się celnie do pisuaru, to znaczy że jestem jeszcze w miarę trzeźwy i świadomy swoich wyborów. Jeśli natomiast narozlewam, cóż...pewnie powinienem wrócić do domu i zapomnieć o całej sprawie.
Nie uroniłem ani kropli.

Kiedy wróciłem do kontuaru, nadal siedziała na swoim miejscu. Zaraz przy niej stała w połowie nadpita lampka wina i whisky dla mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem. Usiadłem koło niej i bez słowa upiłem ze szklanki. Uśmiechała się do mnie a jej oczy wydawały się nieco bardziej mgliste. Dopiero po chwili zorientowałem się, że trzyma coś w swojej drobnej dłoni. W mgnieniu oka rozpoznałem skradzione wcześniej opakowanie Tramalu, które zostawiłem w płaszczu.
- Długo Cię nie było, strasznie mi się nudziło. Wzięłam dwie, to dobrze czy źle ? Czuję, że rymuję... - powiedziała na jednym wydechu.
- Niegrzeczna dziewczynka. - odpowiedziałem lekko zaniepokojony, wyciągając plastikowy pojemniczek z jej ręki.
- Żebyś wiedział Bandyto, że niegrzeczna... - odpowiedziała szczerząc małe białe ząbki. Przechyliła swoją lampkę i spiła do dna, po czym położyła mi rękę na udzie.
Wyszliśmy stamtąd trzydzieści minut później i trzy drinki bardziej ku sobie. Wracaliśmy do mnie, spacerem, ramię przy ramieniu, jak para starych znajomych. Ona co kilka kroków łapała mnie za tyłek, ja nie mogłem oderwać wzroku od jej piersi. Stanęliśmy na przejściu dla pieszych i nie patrzyliśmy sobie w oczy. Czerwone światło odbijało się bladym blaskiem na naszych twarzach. Przez ulicę nie przejeżdżało absolutnie nic. Chciałem przejść przez jezdnie i jak najszybciej znaleźć się w domu. Bałem się, że jeśli będę miał za dużo czasu na myślenie, to zrezygnuję z całego przedsięwzięcia. Staliśmy oboje jak wryci a światło niczym na złość pozostawało czerwone. Wydawało mi się, że czekaliśmy w nieskończoność. Dla zabicia czasu, wsunąłem rękę pod jej bluzkę gładząc dolną część pleców, tuż przy tyłku. Nie przerywała mi, wręcz przeciwnie, zaczęła mruczeć z zadowoleniem. Czerwone nadal napierdalało złośliwie po oczach. Powoli zaczynałem rozumieć jak czuje się byk podkurwiany płachtą przez matadora. Myślałem, że będziemy tak stać cała wieczność, kiedy ona złapała moją rękę na swojej kości ogonowej, owinęła się wokół mojego ramienia, niczym w tańcu i wsunęła język w moje gardło pozbawiając mnie tchu. Dama kompletnie zapomniała o manierach. Czułem jej oddech nasiąknięty alkoholem i było mi z tym dobrze. Całowaliśmy się jak opętani w czerwonej powiecie sygnalizacji świetlnej. Czułem jak jej ciało rozpala się coraz bardziej. Sam też byłem już u szczytu własnej cierpliwości. Oparłem ją o barierkę i przygniotłem własnym ciałem, błądziłem rękoma po każdej jej krągłości.
- Chce Cię mieć tu i teraz - warknąłem jej prosto do ucha, przygryzając je lekko.
Poczułem jej twardniejące sutki na mojej piersi. Całe moje ciało pulsowało krwią tłoczoną przez serce w szaleńczym tempie. Jej ciało drżało z zimna i podniecenia. Złapała mnie przez spodnie za krocze. Uśmiechnęła się kiedy namacała wybrzuszenie. Pierwszy raz od spotkania przy barze, spojrzała mi w oczy i wyszeptała:
- Twoja pała tańczy mambo.
Podciągnąłem jej spódnicę do góry, złapałem za gumkę majtek i pociągnąłem w dół. Zsunęły się równie gładko jak jej obrączka. Bordowa koronka zatrzymała się na jednej z jej kostek a długi obcas chronił je przed upadkiem na chodnik. Posadziłem ją na barierce, nie było czasu na ściąganie spodni, więc rozpiąłem jedynie rozporek. Otworzyła swoje zniecierpliwione uda a ja przysunąłem się najbliżej jak mogłem. Objęła mnie nogami a sygnalizacja świetlna przełączyła się na zielone.
Nieco później, kilka minut przed północą, usłyszałem odgłos syren policyjnych nadciągających z oddali...

* * *

Radiowóz zniknął z pola widzenia już kilka minut temu. Wychyliłem ostrożnie głowę z krzaków tylko na moment, aby zorientować się na jakiej jestem ulicy. Wyciągnąłem telefon i zamówiłem taksówkę. Nastąpiło lekkie zawahanie w momencie kiedy prosiłem, żeby kierowca zaparkował nieopodal krzaków, ale finalnie zgodzili się na moją prośbę. Złotówa to w końcu złotówa.
Kwadrans później taksówka pojawiła się w umówionym miejscu. Kierowca nie wyłączył silnika i rozglądał się nerwowo dookoła. Wyciągnąłem jedną nogę z krzaków i z pozycji klęczącej wychynąłem na powierzchnie. Nieco przygarbiony, zacząłem skradać się do samochodu, ale moja zaburzona koncentracja skutecznie mi to utrudniała. Czułem się jak partyzant opuszczony na terytorium zajętym przez okupanta. Otwierając niezgrabnie drzwi uderzyłem się w głowę i zakląłem głośno. Wślizgnąłem się szczupakiem na tylne siedzenie a później z pozycji leżącej zamknąłem za sobą drzwi. Taksówkarz nadal lekko spłoszony obserwował mnie w bocznym lusterku.
- Nic się panu nie stało ? - zapytał zaniepokojony.
- Wszystko w porządku panieee. To była dłuuugaa noc. - odpowiedziałem z odczuciem ulgi w głosie.
- Gdzie chce pan dotrzeć ? - spytał po chwili, wyraźnie nie czując zagrożenia z mojej strony.
- Za daleko. - odparłem zmęczonym głosem.
- Nie rozumiem... - niepokój na nowo zagościł w jego głosie. Usiadłem wyprostowany i starannie wyrecytowałem adres. Odwrócił się do mnie uważnie skanując moją twarz po czym zapytał – O co zatem chodziło z tym „za daleko” ?
- Niech pan już ruszy a wszystko panu opowiem. – odparłem zniecierpliwiony marząc o tym by znaleźć się już we własnym łóżku. Samochód odbił się od krawężnika i włączył do przerzedzonego ruchu.
Wyciągnąłem z kieszeni zdradliwe pigułki. Łyknąłem trzy, a zanurzając się w sobie westchnąłem ciężko i rozpocząłem reminiscencję ubiegłych kilku godzin, nie pomijając wstępu o ziarnie niepewności. W połowie historii przerwałem na moment, ponieważ pigułki zaczęły wylatywać z odpieczętowanego pudełka i rozsypały się pod moimi stopami. Byłem jednak zbyt zmęczony, żeby je zbierać. Monotonnym głosem ciągnąłem dalej swoją opowieść a kiedy skończyłem, moje oczy były zamknięte i czułem jakbym zdjął ogromny ciężar z własnych utrapionych ramion. Taksówkarz milczał przez chwilę, analizując własne myśli lub też budując napięcie sytuacji. W końcu chrząknął głośno pod nosem i spokojnym głosem powiedział:
- Ludzie zazwyczaj podchodzą do takich problemów od niewłaściwej strony. Jak można jednoznacznie stwierdzić, że istnieje taka granica lub nie, skoro jest to kwestia indywidualna. Granica jest kompletnie nieistotna. Rzecz nie polega na tym by posunąć się za daleko i do końca swoich dni żyć w cieniu własnego, zuchwałego wyczynu, ale by mierzyć daleko i nigdy tam nie dotrzeć... - po czym kontynuował swój wywód, który dla mnie była już tylko zlepkiem szumiących słów. Jak audycja radiowa, zagłuszana silnikiem odkurzacza. Osuwając się powoli na oparciu tylnego siedzenia, przeszedłem do pozycji horyzontalnej. Leżąc na plecach, wpatrywałem się w filcową izolację dachu i marzyłem o tym, by taksówka przestała mknąć przez puste, nocne ulice ruchem obrotowym.


Dedykowane ćpunowi, którym gardzę.

niedziela, 13 czerwca 2010

"Czerwieńszy Niż Czerwień"



Zawsze wolałem pracować na nocnych zmianach. Życie toczy się wtedy zupełnie innym tempem. Na ulice wynurzają się dziwni ludzie, których twarze mogą być akceptowane jedynie w blasku księżyca. Nadzwyczajne stwory, nieoceniane potępieńczym wzrokiem społecznej moralności. Nawet Ci, którzy mają prawo przemierzać miasto i za dnia, nocą, pijani drogim barowym alkoholem, są dużo bardziej znośni i przystępni. Świat w końcu przestaje być Twoim wrogiem i oplata Cię swym mrocznym, łaskawym ramieniem. Jaskrawe światła latarni i postojów autobusowych, podkreślają naturalizm tych scenerii. Wszyscy czują się jak u siebie w domu. Słyszysz mieszanki śmiechu i płaczu, pieśni i krzyków. Widzisz ludzi wymiotujących, kiedy poczują taką konieczność oraz plujących na wystawy sklepowe, kiedy najdzie ich na to ochota. Pary wsparte o betonowe mury, pieprzące się w półmroku i bandy maltretujące tych słabszych i niezahartowanych. To wszystko jest obrzydliwe, ale taka właśnie jest ludzka natura.

To nie była jednak zwykła noc, ale noc Halloween. Ludzie zakładają maski każdego dnia, starając się dorównać własnemu wyidealizowanemu obrazowi i noszą je przez całe swoje życie. W tę jedyną noc w roku, przykrywają swoje maski nowymi maskami i przez kilka godzin udają, że są kimś innym. Święto zmarłych, które już dawno zostało obdarte ze swego pierwotnego znaczenia i stało się nieoryginalną sztampą. Nie ma znaczenia jaką przybierzesz osobowość, na jaki kostium się zdecydujesz... Jeśli przebierzesz się, bo przebierają się wszyscy inni, to siłą rzeczy jesteś przebrany za posłuszną małpę.
Tego wieczoru, pracowałem na recepcji jednego z bardziej klasowych budynków mieszkalnych. Mój zmiennik, z szyderczym uśmiechem na twarzy, poinformował mnie, że w kilku apartamentach będą odbywać się prywatne bale kostiumowe. W sumie miałem nadzorować osiem oddzielnych imprez. Oznaczało to ręce pełne roboty i masę pijanych ludzi.
- Nie ma litości na tym świecie - pomyślałem a zanim zdążyłem się o cokolwiek zapytać, usłyszałem trzask zamykanych drzwi i odgłosy pospiesznych kroków oddalającego się portiera z dziennej zmiany.
Zaparzyłem kubek mocnej kawy i wyciągnąłem książkę. Namacałem zakładkę, wyblakły wycinek magazynu przedstawiający dwie nagie kobiety zroszone wodą z węża ogrodniczego, przejechałem palcem wskazującym po linii uda każdej z nich, uśmiechnąłem się usatysfakcjonowany i otworzyłem na stronie, gdzie przerwałem czytać. Wzrok ślizgał się po kolejnych wersach tekstu. Upiłem pierwszy łyk, odetchnąłem ciężko i czekałem na rozpoczęcie wieczornego cyrku.

Pierwszy przez drzwi przeszedł Batman w towarzystwie Wampirzycy. Stanął nonszalancko przed moim biurkiem, naprężył sześciopak muskuł wykonany z gąbki, uniósł wysoko brodę, nabrał powietrza w płuca i starając się obniżyć ton swojego głosu, rzekł:
- Witaj obywatelu. Przybyłem stanąć w obronie niewinnych i pokrzywdzonych.
- Wolontariat Czerwonego Krzyża jest po drugiej stronie ulicy - odpowiedziałem siląc się na poważną minę. Uśmiech na twarzy Batmana ustąpił miejsca wyrazowi dogłębnego niezadowolenia. Zakłopotany wypuścił powietrze ze świstem, niczym plażowa piłka z nieszczelnym wentylem.
- Yyyyy, przyszliśmy do Wendy ? - odpowiedział pytając zarazem.
- Czwarte piętro, drzwi po prawej - odprawiłem go zwięźle i wróciłem do lektury. Czułem jego spojrzenie na czubku mojej głowy, ale nie powiedział już nic i odszedł pośpiesznym krokiem, ciągnąc za sobą Wampirzycę. Niecałe dwie minuty później, usłyszałem jak na korytarzu krzyknął do kogoś innego "Witajcie obywatele. Przybyłem stanąć w obronie niewinnych i pokrzywdzonych ! ". Pewnie ćwiczył ten tekst przed lustrem cały poranek.
Zachowywałem się jak ostatni kutas i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. To była jednak moja czwarta nocna zmiana z rzędu i byłem w podłym nastroju. Kiedy jesteś zmęczony zanim jeszcze zaczniesz pracować a w zasięgu ręki masz osiem prywatek i siłą rzeczy musisz robić za stróża pilnującego ładu i porządku, to ciężko jest udawać, że wydawanie kluczy i wskazywanie drogi do mieszkań jest spełnieniem Twoich marzeń i oczekiwań. Domowe imprezy zawsze były moim żywiołem. Zawsze wolałem mniejsze i bardziej treściwe środowiska. Wolałem je dużo bardziej niż wychodzenie do klubów, które są jedyną rzeczą bardziej sztuczną i żałosną niż Halloween. Oni byli tam, pijani i szczęśliwi, kiedy ja tutaj, na recepcji, robiłem za pieprzony drogowskaz w krawacie. Zmęczenie połączone z nutą zazdrości jest zabójczą kombinacją. Tymczasem zabawa rozkręcała się na całego a poszczególne apartamenty konkurowały w nieoficjalnej bitwie na najgłośniejsze zbiorowiska ludzi. Powoli zbliżała się północ a wraz z nią pora, w której bladzi i napierdoleni imprezowicze, zaczynają się bratać z każdą napotkaną osobą. Każdy kto kiedykolwiek odbywał wydłużone konwersacje z pijanym w sztok człowiekiem, wie że jest to przyjemność porównywalna jedynie z wypadkiem samochodowym. Atmosfera zaczynała się rozluźniać. Zabawa przekroczyła już punkt zenitu, a znudzeni goście zaczynali szwendać się po posiadłości w poszukiwaniu wrażeń i "nowych przyjaciół". Czułem w kościach, że nie będzie mi dane dokończyć kolejnego rozdziału książki.

Spiderman rozpoczął falę, nawiedzonych etylem postaci, które miały odwiedzić moje stanowisko pracy. Podszedł do mnie na czworaka i szlochając padł do moich stóp. Użalał się przez łzy, spływające po napuchniętych i zaczerwienionych policzkach.
- Nie mogę znaleźć swojej maski ! Wszyscy wrogowie poznają moją prawdziwą tożsamość ! - łkał do moich sznurówek - Jestem zgubiony ! Zgubiony ! Jestem... zgubiony ! - Smarki kapiące z czubka jego nosa, przemieszane z łzami, ściekały po moich butach.
Podniosłem go za łokieć z ziemi, złapałem obiema dłońmi pękatą twarz, tak że jego usta złożyły się jak do pocałunku i najspokojniej jak tylko potrafiłem odparłem:
- Stary... Twoja maska jest kapturem. Masz ją na plecach.
Spojrzał na mnie wielkimi otępiałymi oczyma, uniósł rękę wysoko ponad głowę a następnie zgiął ją w łokciu i namacał kaptur za jego karkiem.
- Dziękuję Ci bracie ! - wykrzyknął szczerze rozradowany.
- Nie ma za co. A teraz wracaj na imprezę, ratować świat przed złoczyńcami - odpowiedziałem obracając go o 180 stopni i nakierowując w stronę odpowiedniego mieszkania. Pchnąłem go lekko do przodu dla rozpędu, jak dziecko na huśtawce i obserwowałem jak zataczając łuki odchodzi, po czym zacząłem szukać szmatki do oczyszczenia obuwia z gilów. Kiedy podniosłem głowę znad biurka, zobaczyłem Biskupa. Jego nogi były skrzyżowane już na wysokości ud, brwi marszczyły się z szaleńczą siłą, rozglądał się nerwowo.
- Mogę w czymś pomóc ? - zapytałem, zmuszając się do odrobiny kurtuazji.
- Przepraszam, że pytam o coś takiego, ale czy mógłbym skorzystać z pańskiej toalety ? - zapytał wyraźnie spięty i zaniepokojony.- Ktoś siedzi w toalecie w mieszkaniu od ponad pół godziny i nie można się tam dostać. Nie wiem, ile jeszcze będę w stanie wytrzymać... Proszę... Bardzo proszę...
Stawał na opuszkach palców, jakby próbował wessać swoje odchody na wdechu. Biskupia czapka drgała na jego głowie, oczy zrobiły się szkliste i błagalne. "Ostatnie czego potrzebuje, to biskupia dupa na moim sedesie" - pomyślałem. Facet wiercił się jak spłoszone zwierzę. Zaczął głośno sapać i postękiwać.
- Zapierdalaj pan w pędzie, bo się rozmyślę... - odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby.
- Niech Bóg Pana błogosławi - udzielił mi fałszywego błogosławieństwa, po czym pognał w stronę drzwi. Usłyszałem głuche trzaśnięcie o framugę i kliknięcie zamka a następnie przeciągłą kanonadę rzadkiego gówna uderzającego o brzegi muszli klozetowej a zaraz po niej głośne "aaaaaaccchhhhh". Zatrząsłem się w środku ze złości. Na domiar złego cała recepcja wypełniła się zapachem fekaliów. Dłonie same zaciskały mi się w pięści. Miałem nadzieję, że Biskup zadusi się własnym smrodem.
Otworzyłem na oścież frontowe drzwi i wyszedłem na papierosa. Nie byłem nawet w połowie, kiedy przed moimi oczami stanęły dwie skąpo i wyzywająco ubrane kobiety. Wyglądały parszywie z ich przesadnym makijażem, krótkimi spódniczkami i dekoltami sięgającymi niemal pępka. Nie mogłem się domyślić czy przebrały się za kurwy czy naprawdę nimi są.
- Witaj słodziutki, nie widziałeś może faceta przebranego za biskupa gdzieś w okolicy ?
- Biskup stawia klocka - odpowiedziałem krótko. Jedna z nich wyciągnęła paczkę długich, chudych papierosów i poczęstowała drugą. Stanęły koło mnie, odpaliły papierosy i zaczęły rozmawiać o pracy. Przerzucały się nudnymi biurowymi historiami o wyjazdach służbowych, konferencjach i możliwościach awansu. Traktowały mnie jak powietrze. Po ich, na siłę wyrachowanym, języku można było wywnioskować, że są pannami z dobrych domów. Zadufane w sobie, skupione na karierze. Zdecydowanie nie zachowywały się jak kurewki, co nie oznaczało, że skrycie nie pragnęły nimi być, choćby przez jedną noc. Stałem obok, udając że mnie tam nie ma. Kiedy odpaliłem drugiego papierosa, jedna z nich spojrzała na mnie z ukosa. Odwróciła się do mnie na szpilce, podparła ręce o biodra, łypnęła okiem i z wyraźną wyższością w głosie, warknęła ostro:
- Nie powinieneś wracać do pracy ?!?
- To specjalna postawa na Halloween czy na co dzień też jest Pani zimną suka ? - odburknąłem z uśmieszkiem na twarzy. Użyłem formalnego "pani", ponieważ jednym z wymogów mojej pracy było przestrzeganie dobrych manier.
- Słucham ?!!!??! - oburzyła się wściekle a jej koleżanka stała z rozdziawionymi zaskoczeniem ustami. Wiedziałem, że czeka mnie opryskliwy wykład z jej ust, który najprawdopodobniej zaowocuje moim zwolnieniem z pracy. Zanim jednak zaczęła swoją tyradę, na horyzoncie pojawił się Biskup.
Obie z miejsca rzuciły mu się na szyję, gubiąc niemal po drodze buty. Zarzucił na każdą z nich po jednym ramieniu a sam usadowił się pośrodku i zaczęli się kierować w stronę apartamentu. Moja niedoszła oprawczyni rzuciła mi przez ramię lodowate spojrzenie i kręcąc tyłkiem przy chodzie zaczęły wspólnie prowadzić swojego alfonsa w sutannie.

Czułem, że jeśli zostanę przy biurku, za moment zaatakuje mnie kolejny najebany przebieraniec. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Zasunąłem za sobą krzesło i zamknąłem frontowe drzwi. Wyziewy z dupy Biskupa, nadal złowieszczo panoszyły się w atmosferze recepcji. Nie miałem jak stamtąd uciec, nie licząc się z konsekwencjami terminacji a pieniądze z tej pracy były mi potrzebne jak rzadko. Jedyną opcją był patrol, toteż powolnym krokiem skierowałem się do podziemnego parking połączonego z budynkiem, gdzie mogłem się oddalić od natarczywości ludzkiego towarzystwa.
Mijałem kolejne samochody, zerkając na nie od czasu do czasu obojętnie. Wszystkie były do siebie podobne. Powtarzały się te same marki a jedyna różnica między nimi polegała na odcieniu lakieru. Wszystkie błyszczały w bladym świetle długich jarzeniówek, gotowe do porannych podróży, z uśpionymi warczącymi silnikami, na pohybel rozlatującym się autom kompaktowym w leasing'u przeciętnych ludzi. Patrzyłem na ich przednie zderzaki odczytując kolejne nazwy: "BIG SH0T", "SEX1", "BEA5t", "P1MP", "M0N3Y MAN", "TH3 0N3"... Każdy z nich czuł się panem całego świata.
Nagle w oddali zobaczyłem coś dziwnego. Nie miałem pojęcia co to mogło być. Wyglądało jak duża jaskrawo czerwona poduszka z frędzlami na bokach, wyraźnie kontrastująca ze stalową szarością wilgotnego betonu. Czerwień biła po oczach niczym stroboskop. Kusząca i intrygująca zarazem. Cokolwiek to było, leżało tam nieruchomo bezpańskie. Powolnym krokiem zbliżyłem się do tajemniczego obiektu, w duchu przeklinając ten pieprzony wieczór. Kiedy podszedłem bliżej zauważyłem, że frędzle były w rzeczywistości odnóżami, z górną parą zakończoną gąbczastymi kleszczami. Ze spodu poduszki wystawały dwie nogi obleczone w tego samego koloru rajstopy i małe buty na płaskiej podeszwie. Te nogi były absolutnie niewiarygodne ! Długie, smukłe, idealnie proporcjonalne, kobiece. Nie mogłem oderwać od nich wzroku i dopiero po dłuższym momencie zauważyłem złożone przy ciele ręce i dłonie w czerwonych rękawiczkach oraz zarys głowy ze sterczącymi czułkami, zakończonymi oczami. Mój umysł przeszedł w stan gotowości. Pomyślałem:
- O kurwa... - a moment później - Czy ona nadal oddycha... ?
Złapałem ją za przegub lewej dłoni i potrząsnąłem nią lekko.
- Halo ? Żyjesz ? Kim jesteś ?
Poduszka wzdrygnęła się w odpowiedzi. Zaraz po tym wydała z siebie krótki jęk. Dłonie podparły się na zimnym betonie, próbowała wykonać obrót, ale wyraźnie brakowało jej siły. Podłożyłem jedną rękę pod jej głowę dla asekuracji a drugą włożyłem pod spód poduszki i delikatnie przechyliłem ją na plecy. Ujrzałem jej twarz i przez moment zabrało mi dech w piersiach. Była prześliczna. Zjawiskowa.
- Jestem homarzycą - odpowiedziała na pytanie jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie. Nie otworzyła oczu, ale uśmiechnęła się ciepło.
- Nic Ci nie jest ?
- Nie. Odpowczywam sobie... - usłyszałem jej rozleniwiony głos w odpowiedzi.
Przez moment zamilkłem trawiąc tą niezwykłą sytuację, sycąc się jej widokiem. Teraz wyraźnie było widać, że jest przebrana za homarzycę. Cały jej strój był w jednakowym odcieniu. Ten kolor wydawał mi się czerwieńszy niż czerwień. Żywa i pełna, jakby ktoś zmieszał niespokojny płomień z tętniącą krwią. Korpus pokrywała obłego kształtu gąbka, która uniemożliwiała wyróżnienie poszczególnych części jej ciała. Na głowę miała zaciągnięty kaptur, który zasłaniał także jej szyję i włosy. Nawet jej twarz pomalowana była na czerwono, łącznie z ustami i powiekami. Wyglądała nierealnie a jednocześnie bardzo sympatycznie. Nadal leżała na plecach i uśmiechała się do sufitu. Okrągła twarz perfekcyjnie wypełniała kaptur. Delikatny nosek i lekko wydęte usta wpasowywał się w niego idealnie. Długie rzęsy spoczywały miękko na pełnych policzkach. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś może wyglądać tak słodko, w tak idiotycznym przebraniu. Emanowała z niej pozytywna energia. Jej spokojny, pół śpiący wyraz twarzy sprawiał, że sam nie mogłem przestać się uśmiechać. Opanowała mnie naiwna, dziecięca radość. Czułem się szczęśliwy, że mogłem przy niej klęczeć w surowym otoczeniu podziemnego parkingu. Jakby samo bycie przy niej, było nagrodą. Nie myśląc nad tym dwa razy, w przypływie euforii, powiedziałem:
- O boże, wyglądasz fantastycznie...
- Dziękuję. Sporo napracowałam się przy tym kostiumie.
Choć kompletnie nie zrozumiała, co miałem na myśli, uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. W tym jednym momencie nie mogła powiedzieć nic złego. Nie miałem pojęcia kim jest, ani jak się tutaj znalazła. Nie znałem jej imienia. Niemniej jednak, z miejsca, poczułem do niej większą sympatię, niż do większości ludzi jakich do tej pory spotkałem. Jednocześnie, w przedziwny sposób, ta groteskowa czerwona postać kompletnie mnie onieśmielała, jak mikołaj widziany po raz pierwszy w życiu. Przez moment zapomniałem języka w gębie. Milczałem ponownie a ona oddychała spokojnie i równo jak podczas snu. W końcu zebrałem się do kupy i wymamrotałem:
- Na pewno nic Ci nie jest ?
- Jestem troszkę pijana.
- Troszkę ?
- Okej. Jestem bardzo, bardzo, bardzooo pijana - sprostowała i roześmiała się na głos a echo poniosło jej nietrzeźwy chichot przez resztę pomieszczenia.
- Masz ochotę napić się trochę wody ? - zapytałem z troską. Otworzyła oczy, spojrzała na mnie wzrokiem zranionego zwierzęcia i z trudem odpowiedziała:
- Bardzooo.
Jej oczy. To był nokaut numer dwa. Były ogromne i wyglądały na śnieżno białe na tle żywej czerwieni twarzy. Alkohol nadawał im wilgotnej szklistości i sprawiał, że mieniły się jak zarzewie zimnych ogni. Tak samo jak wtedy gdy starasz się odpalić umierającą zapalniczkę, ale jedyne co uzyskujesz to kilka jasnych promyków i rozproszonych iskierek. Jej źrenice wypełniał głęboki błękit, niczym kolor tropikalnego nabrzeża oceanu. Zatopiłem się w nim bez pamięci. Tracąc tlen w płucach, szedłem na samo dno i nie miałem ochoty ratować własnej skóry. Patrzyłem w sam środek jej oczu i starałem się nie mrugać, by nie przerwać tego czaru. Co za kobieta !
Wyglądała zupełnie bezbronnie. Chciałem ją podnieść do pozycji siedzącej, ale domyślałem się, że jest w stanie takiego upojenia, przy którym jakikolwiek ruch może zakończyć się serią przykrych wymiotów. Zamiast tego, zdjąłem marynarkę, złożyłem ją starannie i podłożyłem pod jej głowę, co nagrodziła kolejnym uśmiechem.
- Za moment wracam. Nigdzie nie odchodź - zażartowałem w kiepskim stylu na odchodnym i oddaliłem się w stronę recepcji.

Nalewając zimną wodę z kranu do kubka, myślałem o tym, jak leży osamotniona i otwarta na wszelkie zła tego nikczemnego świata. Nagle zapragnąłem się nią zaopiekować. Zabrać do domu, napuścić pełną wannę wody i pozwolić jej swobodnie kroczyć po jej dnie. Uszczęśliwić ją w jakiś sposób. Zdawałem sobie naturalnie sprawę z abstrakcyjności tego pomysłu. Przecież praktycznie się nie znaliśmy. Ja byłem jej zupełnie obcy, ona nie była prawdziwą homarzycą... To wszystko nie trzymało się kupy, a jednak wydawało się słuszne. Czułem, że tego właśnie chcę, tego potrzebuję. Kubek już dawno napełnił się po brzegi i lodowata woda ściekała po mojej ręce, mocząc rękaw i skapując na posadzkę. Ulałem nieco z powrotem do zlewu, podwinąłem mankiety i ruszyłem z powrotem do parkingu.
Leżała w tym samym miejscu, nieruchomo i pięknie, niczym posąg.
- Już jestem - powiedziałem do jej niewidocznego ucha, podając zimny kubek.
- Dziękuję - odpowiedziała wdzięcznym głosem i zaczęła upijać z niego małymi łykami.
- Co my teraz z Tobą zrobimy ? Nie możesz przecież leżeć na betonie przez całą noc...zamówić Ci taksówkę ?
- Nie, dziękuję. Czekam na swojego chłopaka... - wyjaśniła.
"Czekam na swojego chłopaka" ? Ta opcja nie przeszła mi przez myśl. Dopiero kiedy usłyszałem te słowa, kiedy przestały być abstrakcyjną możliwością a zamieniły się w rzeczywistość, dotarła do mnie brutalna prawda tego świata. Kobiety takie jak ona, nigdy nie są samotne. Nawet kiedy jeden facet się wykruszy, w kolejce czekają następni chętni na jego miejsce. Co ja sobie myślałem... Z drugiej jednak strony, jaki facet zostawia nocą swoją kobietę półprzytomną na środku parkingu ?!?! Musiał być strasznie zadufanym w sobie skurwielem... Przez chwilę zastanawiałem się czy sączę truciznę na jej chłopaka, ponieważ rzeczywiście był kutasem czy też z najczystszej zazdrości. Cokolwiek to było musiałem działać.
- A gdzie się podziewa Twój chłopak ? Nie powinien być teraz przy Tobie ? - wypytywałem. Męska zasada numer jeden - kto pod kim dołki kopie ten zdobywa dziewczynę.
- Wrócił na imprezę znaleźć moją torebkę - wytłumaczyła.
- Od kiedy to homary noszą torebki ? - zapytałem żartobliwie.
- Okej, zdradzę Ci mały sekret... Nie jestem prawdziwym homarem...
- Nieeeee... Naprawdę ?! - odpowiedziałem udając zaskoczenie i oboje zaczęliśmy się śmiać. Czułem, że pomimo powierzchowności naszej rozmowy, nie wspominając o nadzwyczajnych okolicznościach spotkania, nawiązaliśmy nić porozumienia. Oboje czuliśmy się całkiem komfortowo w tej sytuacji, jakbyśmy znali się od lat. Udało mi się uruchomić moje mojo, a oprócz wilgotności, w powietrzu dało się wyczuć odpowiednie wibracje. Kiedy uderza się na półprzytomną pannę, tarzającą się po betonie, ciężko oczekiwać cudów. Niemniej jednak oczywiste było to, że jest to typowa sytuacja z cyklu "teraz albo nigdy". Musiałem rozżarzyć węgle, jeśli temperatura konwersacji miała być podtrzymana. Oczerniłem już jej chłopaka, teraz musiałem stać się jego kompletnym, lepszym przeciwieństwem. Patrzyła mi prosto w oczy, udało mi się skupić jej uwagę. To był TEN moment.
- Jakkolwiek rycersko stara się postąpić Twój facet, nadal uważam, że nie powinien zostawiać Cię tu samej. A już na pewno nie w takim stanie - dodałem poważnym tonem - Gdybyś była moją kobietą... - zanim dane mi było dokończyć zdanie, jej wzrok przeniósł się ponad moje ramię. Usłyszałem stukot butów o głuchy beton. Odwróciłem się natychmiast, tylko po to by ujrzeć swoją nadciągającą zgubę. Jej chłopak wrócił z przyjęcia, co gorsza udało mu się odnaleźć torebkę.

Z twarzy podobny był zupełnie do nikogo. Wypinał wychudzoną klatkę piersiową z sterczącymi z zimna sutkami. Był w przebraniu Gin'a z Alladyna, ale bardziej przypominał złożony parasol. Prezentował się bynajmniej efektownie, ale w gruncie rzeczy był po prostu przeciętny. Kiedy myślisz o facecie, z którym masz rywalizować, liczysz się z tym, że będzie zatrważająco przystojny lub nad wyraz nieatrakcyjny i bogaty, ale nigdy przeciętny... Przez myśl przebiegło mi tylko: "naprawdę ? ten koleś ?" i wtedy wiedziałem już na pewno, że była to najprawdziwsza zazdrość. Podszedł wolnym krokiem, stanął pomiędzy nami, spojrzał w jej iskrzące oczy i bez słowa upuścił torebkę na jej pękaty czerwony brzuch. Był wyraźnie zdenerwowany i tylko nieco mniej pijany. Odwrócił się w moją stronę. Byłem przekonany, że zorientował się w całej sytuacji w mgnieniu oka. Podświadomie wyczuł moje zainteresowanie i zamierzał bronić swojego terytorium. Byłem gotowy. Pomimo niedogodnej, klęczącej pozycji, przygotowałem pięści do ataku. "Jeśli rzuci się na mnie, wyskoczę jak ze sprężyny i pierwszego zasadzę w podbródek" - pomyślałem. Nagle wystawił rękę a ja napiąłem się instynktownie. Nie była ona jednak zakończona pięścią a otwartą dłonią. Zaraz za gestem poleciały słowa:
- Najmocniej przepraszam za kłopot a zarazem bardzo dziękuję, za opiekę nad nią. Nie wiem co w nią wstąpiło. Schlała się jak świnia... - wyrzucał z siebie mieszankę przeprosin, obelg dla niej i pochlebstw dla mnie. Zachowywał się jakby jej tam nie było.
Byłem zaskoczony i rozbity. Kompletnie się tego nie spodziewałem. Słowa wypadające z ust mieszały się z tymi wypowiadanymi tylko w myślach:
- To żaden kłopot. [Skurwielu]. Naprawdę nic się nie stało. [Chuju]. W końcu mamy Halloween, każdy ma prawo się trochę napić. [Ty sztywna cipo]. Nie powinien jej pan tak zostawiać na środku parkingu... [Jebana imitacjo przeciętnego parasola]. - odpowiedziałem z obojętną twarzą.
Czekałem na jego reakcję, ale na próżno. Uśmiechnął się tylko sztucznie, złapał ją za ramię i zaczął podnosić z ziemi ignorując mnie kompletnie. Nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego. Zarówno w tej jak i w wielu innych profesjach, bycie traktowanym "jak powietrze" jest normą. Po prostu przy niej, na moment zapomniałem, że nadal jestem w pracy. Zostałem zupełnie wykluczony, co spowodowało nagły przypływ frustracji. Musiałem się jakoś wciąć pomiędzy nich.
- Może zamówić taksówkę ?
- Nie, nie. Dziękuję. Przyjechaliśmy na rowerach, poradzimy sobie - odpowiedział, po czym zaczął rozkuwać dwa rowery z zabezpieczających łańcuchów.
- Nie sądzę żeby ona była w stanie dojechać na rowerze... - odrzekłem zdziwionym głosem, gdyż ten fakt wydawał mi się bardziej niż oczywisty.
- Dziękuję, po-ra-dzi-my sobie - odwarknął przez ramię.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na homarzycę, która kołysząc się na nogach, stał ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Podał jej rower, po czym sam wskoczył na siodełko i zaczął pedałować ku wyjazdowi z parkingu. Z trudem przełożyła nogę przez ramę. Podniosła głowę i spojrzała na mnie nie odrywając wzroku. Patrzeliśmy się na siebie nawzajem bez słowa i wydawało mi się, że ten moment trwał całą wieczność. Myśli kołatały się w mojej głowie. Czy powinienem jednak wezwać taksówkę ? Czy ona chcę żebym ją uratował ? Czy to jest już koniec ? Czy powinienem zrobić cokolwiek ? Podniosłem dłoń nie wiedząc jeszcze dlaczego... "Powinienem ją zatrzymać". "Muszę ją zatrzymać !" - pomyślałem.
- Jedziemy ?!?! - usłyszeliśmy zimny, ostry głos z drugiego końca parkingu.
- Już, już - odpowiedziała pospiesznie, po czym odwróciła się ponownie w moją stronę, uśmiechnęła i dodała - Dziękuję za opiekę, to było słodkie.
Moje kolana ugieły się pod ciężarem tych słów. Były zarówno największą nagrodą za mój wysiłek, jak i zwiastunem pożegnania. Widziałem teraz wyraźnie w jej oczach, że moje zainteresowanie nie było jednostronne, ale to nie był ten wieczór ani to miejsce...

Wyszedłem na jezdnię odprowadzając ich wzrokiem. On jechał w miarę przyzwoicie, kilka metrów z przodu, ona pedałując niepewnie podążała za jego cieniem. Co chwila wykonywała nagłe ruchy kierownicą próbując utrzymać równowagę i mozolnie brnęła do przodu. Kręciła tyłkiem na siodełku z wyraźnym trudem, a odnóża i czułki jej kostiumu chybotały się na wszystkie strony przy każdym ruchu. Z rękoma w kieszeniach, stałem bez słowa i patrzyłem się na jej obły pancerz znikający za rogiem ulicy.
Wróciłem za swoje biurko, porzucone 45 minut temu dla nienaturalnych rozmiarów, pijanej homarzycy. Patrzyłem się tępo w prosty popielaty blat, nie mogąc przestać o niej myśleć a tym bardziej martwić się o jej powrót do domu w jednym kawałku. Co chwila przed oczami stawał mi obraz, jej leżącej na krawędzi chodnika, martwej, zbroczonej krwią której nie można odróżnić od kostiumu. Wszystko przeze mnie, przez to że jej nie zatrzymałem... Moja chwila niepewności i obecna niemoc przyprawiała mnie o mdłości. Wiedziałem, że zjebałem sprawę po całości. Uczucie ciepła jej uśmiechu, reminiscencje jej głębokich oczu, domysły krążące wokół jej dalszych losów... Wiedziałem, że to będzie ciężka noc.

Najpierw zapukałem do drzwi lekko, trzy razy, bez większych nadziei. Muzyka zagłuszała starannie wszystko dookoła. Zwinąłem zatem dłoń w pięść i uderzyłem ponownie. Po chwili drzwi uchyliły się nieco, a przez szparę między framugą wychyliło się czarne kocie ucho.
- Kto tam ? - usłyszałem niepewny damski głos.
- Może pani zawołać właścicielkę mieszkania ?
- Oczywiście. Momencik. - odpowiedziała nieco wystraszona, po czym zamknęła drzwi. Gdy otworzyły się ponownie, kobieta-kot zniknęła a jej miejsce zajęła Czarownica w bieli z poderżniętym gardłem. Wyglądała seksownie pomimo krwi na szyi i podołku.
- Taaakk ? Czy coś się stało ? - spytała z uśmiechem na twarzy.
- Nie, nie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jestem portierem z nocnej zmiany i zdaje sobie sprawę z tego, że powinienem siedzieć za biurkiem, ale naprawdę przydałby mi się jakiś drink i zastanawiałem się...
- Zapraszam. - odpowiedziała nadal się uśmiechając.
Zaprosiła mnie prosto do kuchni gdzie cała lodówka była wypełniona wszelkiego rodzaju alkoholami dostępnymi w sklepach. Nalała sobie i mi szklankę whisky z lodem i usiedliśmy razem w rogu pomieszczenia. Spytała mnie o przyczynę złego nastroju. Opowiedziałem jej o zajściu na parkingu a ona z miejsca wiedziała o kogo chodziło. Była gościem na jej imprezie. Nie wiedziała o niej zbyt dużo gdyż była znajomą jej faceta a homarzyca jedynie osobą towarzyszącą. Na co dzień mieszkała w Stanach i pracowała przy produkcji telewizyjnej. Ostatnio zajmowała się programami dziecięcymi i "pożyczyła" sobie kostium ze studia. Nazajutrz wracała do swojego kraju. Nikt nie znał jej imienia. Później Biała Czarownica zachęciła mnie do kolejnego drinka i kazała się rozgościć a sama zniknęła w tłumie gości wzywana obowiązkami gospodyni wieczoru.

Siedziałem dalej sam w ciemnym rogu kuchni, pomiędzy zmywarką do naczyń a szafką na naczynia. Po whisky była tequilla a później wino i jeszcze więcej wina. Każdy kolejny trunek zawierał w sobie nutę zwykle nieobecnej gorzkości. Opuściłem swoje stanowisko na dobre i nie zamierzałem do niego wracać przed końcem zmiany. Wiedziałem, że zaniedbanie moich obowiązków zostanie w końcu zauważone, ale nie byłem w stanie myśleć o nadchodzących konsekwencjach. Kolejnymi szklankami rozpruwałem swoje cierpienie. Wiedziałem, że zaprzepaściłem swoją jedyną szansę i kląłem na siebie w duchu. Szansa na to, że jeszcze kiedykolwiek ją spotkam była nie tyle mała, co praktycznie znikoma. Nasz historia została zakończona a wprowadzenie stało się zarazem epilogiem i pozostały już tylko same pytania. Co się przed chwilą wydarzyło ? Czy właśnie tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia ? To przecież mit. Miejska legenda. Czcza opowiastka rodem z romantycznej komedii. A może to jednak prawda i taka miłość istnieje ? Może jeszcze ją spotkam ? Tylko jeśli ją spotkam, to czy ją poznam na ulicy, bez kleszczy, odnóż i czułek ? Czy wydarzenia dzisiejszej nocy miałyby dla niej jakiekolwiek znaczenie ? To było dosyć jasne, że racjonalne myślenie dawno uleciało z mojej głowy. Może to jednak nie była miłość, ani nawet zauroczenie... Może po prostu mi odjebało, z przemęczenia, przepracowania... Może wszystko to zostało przeze mnie przekoloryzowane, wyidealizowane. Powstało wiele pytań bez odpowiedzi, ponieważ bez homarzycy nie było ich komu udzielić. Dalsze debatowanie nie miało sensu. Otrzymałem 45cio minutową lekcję życia, niczym z czasów podstawówki. Czasami, kiedy zobaczysz coś czego naprawdę pragniesz, ujrzysz homarzycę leżącą na środku zimnego betonu, musisz wyciągnąć ręce i chwycić to z całych sił, nie oglądając się na boki, na przekór całemu światu. Mieć w dupie wszystko i wszystkich dookoła. Kto nie walczy, ten nie wygrywa
Do wysokiej szklanki wrzuciłem dwie kostki lodu, do których dodałem nieco selera znalezionego w lodówce. Następnie wlałem do niej soku pomidorowego na trzy palce i wsypałem nieco pieprzu. A później zalewałem to wódką i mieszałem. Dolewałem jej dopóki dopóty nie osiągnąłem koloru czerwieńszego niż czerwień. Dokładnie takiego jak odcień jej kostiumu. Spojrzałem w przezrocze szklanki z czułością i opróżniłem ją do samego dna. Seler który na moment przykleił się do mojego policzka, zostawił na nim parę szkarłatnych kropli, krwawych łez po nieposiadanej nigdy stracie. Moje ramiona opadły w końcu bezsilnie uwolnione od nerwowego napięcia a w moim rozkrzyczanym sercu zapanował pokój. Twarz zdrętwiała na moment od nagłej dawki alkoholu i było mi z tym dobrze.
Gorzki smak pozostał jednak na moich ustach przez resztę wieczoru.